poniedziałek, 4 października 2010

Albania!

Ha! Przybywam:)

Postanowiłam skrobnąć nieco, korzystając z odrobiny przerwy w obradach...

Otóż zdarzyło mi się być w Albanii, dzięki Łukaszowi, a może raczej Jasiowi, który postanowił się urodzić właśnie teraz.

Podróż zaczęłam na lotnisku a Warszawie, dokąd odwiózł mnie mój wspaniały mąż nakarmiwszy uprzednio rocznicowym obiadem, spożytym na biurku w otoczeniu gruzu i resztek kafelków.

Na lotnisku spędziłam urocze dwie godziny, czytając prasę kobiecą (znów sobie obiecałam, że nigdy więcej tego badziewia), prasę polityczną i jeszcze jedną. Na jednej z nich musiałam siedzieć, gdyż metalowe krzesła grożą tzw. wilkiem z powodu zimna.

W samolocie do Wiednia - 20 osób. Lekki szok:). Wystrój tyrolski, bo takoweż linie:). Panie ubrane beznadziejnie w jakieś czerwone kamizelki zapinane na zamek, oczywiście nic nie było do jedzenia (suchojadienije, czyli garść krakersów). Trzęsło, gdyż samolocik był mniejszy niż autokar. Czułam się jak w zabawce z klocków lego.

W Wiedniu jak dotarłam pod docelową bramkę, poczułam się jak w Kazachstanie, albo czymś takim. Ludzie jacyś ciemni, nie ma gdzie usiąść, latające dzieci i smrodek przetrawionego piwa, charakterystyczny dla niektórych knajpek niższego lotu.

Lot do Tirany już bardziej zapakowany. Pani obok cały czas mi zaglądała w gazetę- nie wiem, co zamierzała niej wyczytać (a może znała polski:D). Tym razem dali coś jeść, więc ukontentowanie me wzrosło. Na lotnisku miły młody chłopiec zamachał do mnie kartką CCIA (brzmi dobrze;) – i zabraliśmy się taksówką – mercedesem z lat daj Boże 80 do Durres. Pan w mercedesie miał gustowne ikonki prawosławne produkcji rosyjskiej fabryki Sofrino, co utwierdziło mnie w pewności, że jestem w dobrych rękach albańskich chrześcijan.

W seminarium w Durres przywitał nas zachudzony mnich, z miłym uśmiechem i dobrym ległidżem. Ponieważ ja miałam zostać dopiero na drugim przystanku, miło pożegnałam się z mnichem, a mój towarzysz podróży został na miejscu. 5 minut drogi mercedesem później wysiadłam na „moim” przystanku, by spotkać znów zachudzonego mnicha. Jak się później okazało – ten zachudzony mnich to lokalny biskup. !!! Czy w Polsce to możliwe, żeby przyjeżdżających o 1 w nocy gości witał w drzwiach biskup, jak jakiś dozorca? W Albanii to możliwe, bo tu duchowni są po to, by służyć, a nie po to, by im służono – jak sami mówią…

Pokój wypaśny, jednoosobowy, z łazienką i gorącą woda, co dla mego wymarzłego ciała było jak balsam. Do przykrycia tylko prześcieradło (litości, w Polsce jest 7 stopni!!!!) – ale w szafie znalazłam miły kocyk.

Pobudka o 6, bo o 7 śniadanie. Jak już była w połowie zabiegów toaletowych przypomniało mi się, że śniadanie jednak o 7.30 – pół godziny spania w plecy. Na śniadaniu reszta komisji Światowej rady Kościołów była miła, ale dziwnym trafem siedziałam sama przy stole;). I już za chwileczkę wyruszyliśmy do Tirany na poranna Liturgię. Tuż przed cerkwią spotkał nas młody duchowny, który zaprowadził nas na miejsca siedzące w dwóch pierwszych rzędach cerkwi. Oczywiście zgodnie z prawosławnym podejściem do czasu weszliśmy jakieś 20 minut po rozpoczęciu:). Ja wybrałam pozycję stojącą, co mnie uratowało, bo biedni pozostali członkowie komisji musieli ciągle siadać i wstawać, i zwykle robili to nie w tym momencie, co reszta cerkwi (której za sobak nie widzieli).

Zobaczyłam też JEGO – żywego świętego, ojca tego Kościoła, za którego sprawą podźwignął się ów Kościół z ruin – abpa Anastasiosa. W cerkwi – zero niepotrzebnych sprzętów, prosty wystrój, zero bohomazów, żadnych malowideł niewiadomego pochodzenia. Same „zinkiewicze” w ikonostasie (czyli prawdziwe, kanoniczne ikony napisane przez porządnego ikonografa). Chór nieco rosyjsko brzmiący, choć oczywiście nabożeństwo po albańsku. Żadnych wydziwnień, wyć, przeciągania, przechwalania się pięknym głosem diakona, żadnych mistrzów ceremonii liturgicznych i niepotrzebnego przepychu… Jak brakuje nam takiej atmosfery w Polsce…

CAŁA CERKIEW przystąpiła do Komunii. Ja oczywiście po obfitym śniadaniu patrzyłam na to z zazdrością, wymyślając sobie od głupich ciotek….

Na koniec miłe przywitanie przez abpa Anastasiosa po angielsku, tłumaczone dla wiernych przez innego biskupa na albański.

Potem – kawa w centrum konferencyjnym razem z arcybiskupem. Arcybiskup podgadujący ze wszystkimi gośćmi, wiernymi, głaszczący dzieci i zagadujący do młodzieży. Jak członek rodziny, a nie jak car i imperator. Jedzący te same ciastka i zapijający wodą… Uśmiechnięty i ciepły… Szok.

Kiedy abp był już w samochodzie, odważyłam się zapytać towarzyszącego mu duchownego, czy byłaby możliwość krótkiego wywiadu. Duchowny od razu skierował mnie do abp – więc wytłumaczyłam, że prawosławna z Polski – może by tak „short interview”? Arcybiskup uściskał mnie na początek, zapytał, jak żyje metropolita Sawa i powiedział, że jutro będzie, to się zobaczy. Szok. :)

Potem w ramach zwiedzania Tirany poszliśmy zobaczyć miejsce budowy nowej katedry, wielkiej cerkwi, jak się dowiedziałam. No cóż, wiadomo było czego się spodziewać – kolejny twór w stylu Antoniuka, Belgradu, Moskwy…. No i kurde znów szok – ładna cerkiew, z zewnątrz w stylu Hagii Sophii (tej prawdziwej, nie białostockiej)… W środku również dobrze zaplanowana… Duchowny, który nas oprowadzał, ciągle wtrącał, że to, a tamto było pomysłem abpa Anastasiosa. Znów szok – bo u nas, jeśli już jakiś biskup zaczyna mieszać w cerkiewnej architekturze, to zwykle kończy się to porażką dla architektury…

Po obiedzie zasnęłam snem sprawiedliwego w moim uroczym pokoiku. Przeszkadzała mi trochę krowa, która ryczała za oknem z częstotliwością co kwadrans, ale za leniwa byłam, żeby zamknąć okno.

Po południu pojechaliśmy zobaczyć Durres – miejscowość nad morzem, letni kurort Albańczyków. No cóż, piękne to to nie jest. Pordzewiała karuzela, jakiś miś zwisający z dźwigu jak wisielec, żebrzące dzieci, pełno rdzy, ścieków i śmieci… Piękny zachód słońca, ale do uroku to jeszcze wiele temu miejscu brakuje. Wieczór zakończyliśmy kawą w hotelu obok w knajpie na 14 piętrze – widok o niebo lepszy niż z dołu.

Przy okazji poznałam pewnego prawosławnego duchownego z Rumunii, z którym wspólnie powymienialiśmy patologie w naszych Kościołów – jak wspólne są bolączki i wady prawosławnych biskupów… Porcelanowe wieże, drogie samochody, wieloosobowe asysty, oficjalne przemówienia, kult władzy i pieniądza… Jak nie widać tego za to u „zachudzonego” biskupa Mikołaja czy zwierzchnika albańskiego prawosławia…

Tak w ogóle mieszkamy i pracujemy w Durres, w seminarium duchownym. Seminarium to kompleks kilkunastu budynków na wzgórzu, gdzie mieści się cerkiew, akademik, sale szkolne, konferencyjne i administracyjne., Wszystko w prostym, bałkańskim stylu, wysprzątane, piękna zieleń, mili ludzie. Krowy, koty szwendające się gdzieś wokół. Trochę komarów (niektórzy pytali, czy nie przenoszą malarii;).

Zdjęć niestety nie wstawię, bo nie wzięłam kabelka.

Buziaki:)

Polecam biografię arcybiskupa - (kolejne rozdziały po lewej).