poniedziałek, 31 stycznia 2011

Liturgia

Niedzielną Liturgię odbyliśmy w lokalnej parafii, oddalonej od naszego miejsca spania o 7 m. Udało nam się nie zaspać. Kiedy wmaszerowaliśmy do cerkwi o 8.30 spojrzało na nas kilkanaście zdziwionych oczu dorosłych i ze 20 par zszokowanych oczu dziecięcych. Dzieci nie miały oporów – wgapiały się w nas przez kolejne 15 minut bez przerwy. Potem im przeszło, ale tu na wsi to podobno dość ważne wydarzenie – zobaczyć mzungu (białego).

Początkowo nie bardzo wiedzieliśmy, co się dzieje, bo nabożeństwo było w języku Kikuju (to język lokalnego plemienia). Father George twierdzi, że ludzie nie lubią, jak sią sprawuje w suahili, a tym bardziej po angielsku. Kikuju jest najbardziej odpowiedni, bo wszyscy nim mówią i wszyscy go rozumieją.

Liturgia minęła dość szybko. Na końcu odbyło się jeszcze tzw. praising time – czas na śpiewanie chrześcijańskich piosenek z bębenkami, pokrzykiwaniem, klaskaniem, podrygiwaniem w takt piosenki. To dopiero była faza.

Potem ksiądz powiedział żywiołowe kazanie, gdzie pytał ludzi, czy się zgadzają, a czasem kazał podnieść ręce tym, którzy się z nim zgadzają. Ludzie też często mu potakiwali.

Potem szef rady parafialnej (czyli tutejszy Daniel, ale taki trochę ważniejszy, bo parafia większa;)) ogłosił kilka rzeczy, między innymi przywitał nas i poprosił, żeby coś powiedzieć. No więc wyskoczyliśmy z ławek na środek i powiedziawszy kilka zdań po angielsku, a Father tłumaczył na Kikuju. Ja mówiłam, Daniel potakiwał, co wprawiało w wesołość dość tradycyjne społeczeństwo lokalne, gdzie to zwykle faceci mówią, a kobiety gotują. Co więcej, kiedy powiedziałam Danielowi, żeby coś powiedzial, a on odmówił skinieniem głowy, panie z pierwszych rzędów dały w śmiech. Chyba im się spodobało!

Rozdaliśmy zapasy ikonek, które przywieźliśmy, żałując, że wzięliśmy tak mało. Na liturgii było około 200 osób, ale father mówił, że wielu z nich nie ma w domu ikony, wiec nawet prosta papierowa jest im bardzo potrzebna.

W czasie liturgii było tez przekazanie sobie znaku pokoju – czyli uśmiech i uścisk ręki dla sąsiadów – pani z dwóch rzędów dalej do mnie przyszła! Było super.

Pytaliśmy ojca, kto u nich piecze prosfory- otóż są dyżury parafianek – nie muszą zatrudniać prosfornika(!!!), a jak parafianka zapomni, to ksiądz w noc z soboty na niedzielę odwala obowiązek. Prosfory były lekko gumiaste, ale jakoś nic się nie stało, piorun nie uderzył (!). Niezły odchył tu maja;)

Potem wszystko zaczęło się toczyć tradycyjnym, wolnym afrykańskim rytmem. Ja już trochę miałam dość siedzenia na miejscu, czas zwiedzać! Powiedziałam księdzu, że może pojedziemy do Nairobi, to pokiwał głową. Gdybyśmy byli sami, to byśmy zjedli wczorajszą kolację na późne śniadanie i o 13 byśmy pojechali do Nairobi (30km). Ale ksiądz był wyluzowany. Najpierw zjedliśmy śniadanie (tost z dżemem i kawą z mlekiem, plus jajecznica, z jajek, które wczoraj dostaliśmy w prezencie). Jak już się nafutrowałam pod korek, bo mieliśmy jechać do N., ksiądz powiedział, że teraz czas na relaks, a potem zjemy obiad. Wyszliśmy na podwórko, a jakaś młoda dziewczyna posprzątała po nas w naszym mieszkanku, mimo moich słabych protestów (słabych z powodu strachu, by nie sprzeciwiać się gospodarzowi i dostosować się do rozkazów proboszcza – taki tik z Polski;)).

No więc zjedliśmy ten obiad (tym razem puree z ziemniaków i fasoli, sos z mięsa i kapusty na lekko ciepło). Niespodziewanie zrobiła się 16 i już nie było szans na wyjazd dokądkolwiek. No więc poddałam się z tym Nairobi. W międzyczasie ksiądz oprowadził nas po rożnych miejscach. Pokazał nam między innymi spotkania młodzieży, gdzie powiedziałam im, że u nas młodzież organizuje dyskoteki, czym byli zdziwieni, a ksiądz oburzony. Potem widziałam, jak w cerkwi podrygiwali w rytm piosenek i ksiądz mówił, że to mój wpływ.

Zaprosiłam ich również do nas, licząc że przynajmniej kilku osobom da się zafundować bilet (dla nich to granica nie do przeskoczenia – podobnie jak dla nas kilkadziesiąt lat temu). Ojciec George się napalił, chcą zobaczyć zimę.

Potem poszliśmy na fascynujący spacer po okolicy. Father i jego pracownik Paul, no i my wybraliśmy się z wizytą do pewnej starszej pani. Szliśmy jakieś 45 minut, w tym po drodze natknęliśmy się na płaszczyznę kilkuhektarową, otoczoną pagórkami. Okazało się, że w porze mokrej jest to jezioro, a w suchej puste pole – ale zadziwiająco płaskie. Widzieliśmy też chłopca, któremu krowa wlazła do stawu i nie chciała wyjść, bo znalazła tam zieloną trawę (w Kenii teraz jest straszna susza).

Pani, którą mieliśmy odwiedzić ma około 90-100 lat (tego nikt nie wie). Mieszka w glinianym domku, z jednym okienkiem, obok domu syna. Nie wstaje z łóżka i jest bardzo chuda. Nie bardzo już kojarzyła, ale ksiądz stawia sobie taki obowiązek, by odwiedzać starszych, chorych ludzi. Odmówił krotką modlitwę i namaścił ją olejem, wszystko było naprawdę wzruszające, aż nie miałam siły robić zdjęć.

Potem wracając odwiedziliśmy jeszcze jedną rodzinę, gdzie wypiliśmy tradycyjny napój – herbatę z mlekiem. Tutaj w ogóle tradycyjne napoje są dość dziwne. Na śniadanie przynoszą wrzątek wymieszany z mlekiem, do którego można sobie wrzucić herbatę lub kawę. Wszystko z lekka czuć krową (co chyba dobrze świadczy o mleku:)).

Na śniadanie jedzą tosty z dżemem i mazidłem zero procent tłuszczu (oblecha). Dopiero lunch i kolacja są porządnymi posiłkami (aż za porządnymi). Wczoraj jedliśmy czapati – placki z maki wody i oleju, coś jak podpłomyki, z gulaszem mięsnym – bardzo dobre, my próbowaliśmy też z dżemem, ale lokalsi patrzyli na nas dziwnie.

Potem szliśmy do domu (ze spaceru) przez kilka wsi, gdzie wzbudzaliśmy sensację. Dzieci reagują na białych rożnie – z entuzjazmem (biegnąc za nami ze śmiechem i podniecając się zagadaniem do mzungu (białego)) – patrząc na nas nieśmiało swoimi wielkimi oczyma albo uciekając z płaczem (to mniejsze).

2 komentarze:

  1. Super, nie ma to jak egzotyka. Toz to prawie jakie dziennik z podrozy Egerii à rebours...

    Nieuniknione pytanie: jakie tony uzywa sie tam w Liturgii? Czyli inaczej mowiac - skad jest misja lub jaka to jurysdykcja? Chyba, ze spiewaja 'po nasemu' (w kikuju oczywiscie).

    OdpowiedzUsuń
  2. Misja jest z greckiego źródła, ale jeśli chodzi o śpiew, to jest bardzo lokalny. Czasem można wyróżnić śpiew na głosy, ale nie jest to śpiew wielogłosowy w naszym rozumieniu.

    Mam kilka filmików, wrzucę to będzie widać więcej.

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń