wtorek, 22 lutego 2011

Come back


Jakby ktoś jeszcze nie wiedział:) - udało nam się szczęśliwie wrócić. Nasze zdjęcia oczekują obróbki.

Póki co - dla zainteresowanych - trzy filmiki z Liturgii w Kamangu.

Pieśń Cherubinów

Eucharystia

Po Liturgii

środa, 16 lutego 2011

Magadi

We wtorek wybraliśmy się na ostatnią wycieczkę w okolicę. Ponieważ zrezygnowaliśmy z Mt Kenia (czas i pieniądze) postanowiliśmy spenetrować atrakcje oddalone niezbyt od Nairobi. Problem w tym kraju jest taki, że ciężko się gdziekolwiek dostać. Coś, co jest 100 km od miasta okazuje się zabierać 3 godziny jazdy w jedna stronę. dokładając do tego afrykańskie, wysoce prawosławne podejście do czasu, szlag człowieka trafia.

Tak czy siak, na wtorek zaplanowaliśmy wyjazd nad jezioro Magadi. Jest o tyle specyficzne, że jest słone, tylko z dopływu z gorącego, słonego źródła podziemnego. Nad tym jeziorem jest ogromna fabryka produkująca sól i sodę. Pojechaliśmy z Paulem, zastępcą fathera Georga w szkole, przychodni i okolicy cerkwi w Kamangu. Paul jest bardzo miły, ma starą Toyotę, w którą wsiedliśmy.

Niestety nie udało się wyjechać o 8.30, jak planowaliśmy, bo Paul musiał naprawić koło w samochodzie. Więc wyjechaliśmy o 10.00. Po drodze natknęliśmy się na fathera Mojżesza z sąsiedniej parafii, który chciał, żeby go podwieźć. Podjechaliśmy też, żeby zobaczyć jego cerkiew parafialną.

Mojżesz opowiedział o swojej parafii, jak ważna jest u niego rada parafialna (8 osób w 150-osobowej parafii). - Bez rady parafialnej nic nie byłbym w stanie zrobić – powiedział.

To rada parafialna inspiruje rożne działania w parafii, on sam jeśli chce coś zrobić, to omawia to z radą parafialną i wspólnie decydują co i kiedy będą robić. To rada również komunikuje wszystkie decyzje do wiernych – szef rady parafialnej w każdą niedzielę ma swoje 5 minut, podczas których ogłasza co ważnego będzie się działo, itd. Byliśmy trochę w szoku:(

Jak już obejrzeliśmy parafię fathera Mojżesza, to okazało się, że father postanowił się zabrać z nami na wycieczkę. No więc kolejne 3 godziny jazdy po dziurawej drodze spędziliśmy na gawędzeniu z nim i Paulem.

Droga robiła się coraz bardziej wyludniona. Magadi jest prawie przy granicy z Tanzanią. Dalej (prawie) nic nie ma. Więc ktokolwiek jedzie w tamtym kierunku, jedzie do Magadi. Magadi to również miasto nad jeziorem, zbudowane dla pracowników fabryki soli. Miasto przypomina wynalazki komunistyczne – bloczki wszystkie w tym samym stylu, szkoła, kościół, basen, dwa kluby i bar. I wielki zakład produkcyjny, gdzie pracują wszyscy mieszkańcy miasta i ich żony.

Jak już dojechaliśmy do Magadi, musieliśmy się wpisać na listę i wylegitymować przed wjazdem do środka. Najpierw przeszliśmy się około 2 km groblą usypaną przez środek jeziora, skąd widać było pracujące maszyny przerabiające wodę i osad z jeziora na sól i sodę. Był to mega industrialny krajobraz, trochę tez księżycowy – cała ziemia wokół miała szary odcień, wszystko było błotniste, żadnych ludzi wokół i żadnej roślinności ani zwierząt.

Potem pojechaliśmy w stronę gorących źródeł, ale nie udało nam się dojechać do końca, bo zrobiło się błotniście, a Paula Toyota z 1980 roku nie miała napędu na 4 koła. Ale i tak było pięknie, na krańcu jeziora były całe stada flamingów, spacerujące po wodzie (jest tak płytko). Wokół cisza i ani ducha. Widok przedni.
Wróciliśmy do miasta, żeby coś zjeść i z trudem znaleźliśmy jakiś bar nad basenem. Baseny to nie jest częsty wynalazek tutaj, więc się nawet napaliliśmy na pływanie, ale nie dość, że basen jest tylko dla mieszkańców, to czynny w godzinach 10-11.30 i 17-18.30. Masakra! Leniwy kelner jakoś zdołał przyjąć nasze zamówienie, choć nie było soku (miał być), cola była tylko jedna, więc problem był żeby cokolwiek zamówić. Wystrój knajpy też niezły – ławki i krzesła drewniane jak w szkole, wokół łaził mały kociak, za nami obiad jadł masaj w czerwonym kocu, skarpetach w kratę i zamszowych butach.

W międzyczasie okazało się, że zeszło powietrze z tylnego koła w naszym samochodzie. Nie udało się naprawić go w lokalnym punkcie, bo nie działała pompka. No więc ruszyliśmy z powrotem na łysej zapasówce. Paul powiedział, że father Mojżesz pobłogosławi, i powinno być ok. Było!!!

Wyjechaliśmy stamtąd około 17.00, a tu ciemno robi się około 19.00 – i lepiej jest być w domu przed zmrokiem. Ale oczywiście droga i zachód sprawiły, że w domu byliśmy o 21.00. Po drodze wpadliśmy jeszcze do Kikuju na zupę owsianą (Daniel jadł , ja nie zdołałam). Po powrocie czekała na nas kolacja – puree z soczewicy z kapustą gotowaną. Dokupiliśmy jeszcze ananasa i mango na do widzenia.

Dziś dzień minął nam na poszukiwaniu koszuli z wzorkiem, która widzieliśmy i chcieliśmy kupić, ale to co mieli, to było totalne disko polo (słonie, żyrafy, hafty i fale dunaju). Ale i tak kupiliśmy dwie:)

Jutro ruszamy o 23.30. Jakby nie udało nam się zinternetować, trzymajcie za nas kciuki.

Przepraszam też za błędy i nieścisłości, najczęściej nie miałam szansy poprawić tego, co napisałam wcześniej.
Tęsknimy już do domu!
Buziaki

AC DC

poniedziałek, 14 lutego 2011

Biskup, przedbiskupie i pobiskupie

Zanim opiszemy wizytę u biskupa wypada wspomnieć, jak wjeżdżaliśmy z Lamu.

Kilka dni wcześniej ucięliśmy sobie przyjemną pogawędkę z pracownikiem biura Simpa Coach organizującym wyjazdy do Nairobi. Postanowiliśmy wtedy, że wyjedziemy pierwszym autobusem. Co prawda facet na bilecie napisał Departure time 6.00 – czyli odjazd o 6.00 – ale wszyscy wiedzą, że o 6.00 to wypływa prom, a autobus jest o 7.00. Facet na wszelki wpadek wziął nasz telefon.

Wstaliśmy w sobotę o 5 rano i przed 6 byliśmy porcie w Lamu. Tam wsiedliśmy do łódki, w której spędziliśmy 25 minut czekając na innych pasażerów. Wtedy zadzwonił facet i pyta gdzie jesteśmy – mówimy, że na łódce więc kazał nam się spieszyć i powiedział, że na nas czekają. Rozłączył się.

Wpadliśmy w lekką (ja) i wysoką (Daniel) nerwowość. Pomyliśmy godziny – autobus jest o 6.00! Jak na złość nadal trwało doładowywanie łódki pasażerami i workami. Ruszyliśmy o 6.35, ledwo się wlokąc. O 7 wysiedliśmy z łódki myśląc, ze już nic z tego, a tu stoi nasz pan i mówi Hello. My z pytaniem, czy się spóźniliśmy? A on – nie, spoko, czekamy na Was, ruszamy za 1 minutę. No myślałam ze szlag mnie strzeli. Na cholerę było dzwonić i doprowadzać męża do zawału serca????

Wsiedliśmy wreszcie w autobus, pan załatwił nam dobre miejsca – tuż za kierowcą, gdzie można było wyciągnąć nogi. Od 9 robiło się hardkorowo, bo upał się wzmógł i ledwo można było wytrzymać. Po 5 godzinach dojechaliśmy do Malindi, gdzie mieliśmy kilka godzin do wykorzystania. Najpierw udaliśmy się do ruin opuszczonego miasta z 14 wieku. Może to i fajne było, ale upal był taki, że ścieżkę przewidziana na 1,5 godziny zrobiliśmy w 20 minut, podpierając się zimnym piwem z pobliskiego baru (w Lamu nie można było kupić alkoholu, bo to muzułmańskie miasto).

Wróciliśmy matatu do miasta, a potem złapaliśmy tuk-tuka. To taki motor z tyłu z dwoma kółkami i miejscem siedzącym dla 3 osób z daszkiem. Znaczy miejsce z daszkiem, nie osoby. Ekstra przygoda za 4 złote! Pan zawiózł nas na plażę, gdzie Daniel popływał szybko – a mi się nie chciało bawić w przebieranie w te i we wte, tym bardziej, że fale były wysokie.

Potem zjedliśmy mega obiad w jakiej knajpce, gdzie pani kijem ganiała koty spod naszego stolika.

Ruszyliśmy w stronę autobusu, poszliśmy przez stare miasto, ale chyba inaczej rozumiem to pojęcie. Tutaj to wyglądało jak lokalne slumsy. Potem chcieliśmy napić się jeszcze owocowego soku. Łaziliśmy od kafejki do kafejki w poszukiwaniu, wreszcie pan powiedział, że ma taki, po czym przyniósł nam sok w butelce po wodzie. Tutaj sprzedają takie na ulicy – robią sok w większym opakowaniu i nalewają do plastikowych butelek. Do tej pory staraliśmy się unikać takich wynalazków, więc z lekka nas wycięło, ale wszystko dobrze się skończyło, choć sok był taki sobie.

Tuż potem ruszyliśmy w 9-godzinną podroż do Nairobi przez Mombasę. Od 19.00 było ciągle upalnie, jechało się ciężko, bo ciągle ktoś zwisał, siadał mi na łokciu (facet usadowił się na poręczy mego fotela, miałam jego tyłek przed twarzą!)opierał się o włosy itd. Koszmar. Całe szczęście od Mombasy byli tylko pasażerowie siedzący – nie stojący – więc było lepiej. O 1.00 w nocy autobus zatrzymał się na pól godziny na jedzenie i wszyscy poszli do baru coś zjeść. Niezła pora:)

Dojechaliśmy do Nairobi o 5 rano. Było jeszcze ciemno i większość ludzi została w autobusie czekając na wschód słońca, bo tak jest bezpieczniej. My taksówką pojechaliśmy do seminarium, gdzie też urzęduje tutejszy biskup. Biskup już był na nogach, dał nam pokój, w którym mogliśmy wziąć prysznic i pospaliśmy jeszcze trochę do 8.00. Potem razem z biskupem pojechaliśmy na Liturgię do okolicznej parafii w której biskup musiał wymienić księdza. Jedno z haseł brzmiało – widzimy jak wiele ojciec Mikołaj zrobił dla tej cerkwi – widzimy po tym, jak piękna jest ta katedra. Zmroziło nas trochę, bo kurde brzydka była. Między innymi na ikonostasie były krzyże-lampki z kolorowych szkiełek podświetlane świetlówką i zegarek większy od ikony ostatniej wieczerzy...

Potem cale szczęście dali obiad, bo głodni byliśmy. Po powrocie pogadaliśmy z biskupem, dał nam mnóstwo książek między innymi tłumaczenia nabożeństw na lokalne, plemienne języki kikuju, masajski, suahili, lua itd. Jakoś nie mają tu problemu dyskusji na temat języka. Swoją energię zużywają na tłumaczenie, a nie na puste gadki...

Biskup zrobił na nas wrażenie, bo w przeciwieństwie do naszych, był dość samodzielny, nie otaczała go świta asysty, sam się rozbierał z szat liturgicznych (Daniel był w szoku) i generalnie sam się obsługiwał. Poza tym był bardzo pogodny.

Odwieźli nas potem do Kamangu, czyli do fathera Georga. Father naprawdę się ucieszył, jak nas zobaczył. W międzyczasie pogadaliśmy z tutejszym starostą – Mzee. Mzee ma troje wnuków, które wychowuje. Dwójka z nich, chłopcy, to dzieci jego córki, która zmarła na AIDS i jej mąż też. Prawie do końca nie wiedziała, że jest chora. Jak oboje zmarli, Mzee wpadł na pomysł przebadania dzieci i okazało się, że młodszy z nich jest nosicielem HIV. Mzee teraz zmaga się z wirusem. Dzięki jakimś organizacjom dostaje leki dla Petera, ale cała opieka nad nim spadła na Mzee i jego żonę. Drugi wnuk nie jest zarażony i uczy się w szkole z internatem. Poza tym córka mzee, która ma 22 lata mieszka z rodzicami, i ze swoją 5-letnią córką – bo tu panna z dzieckiem szans na nic innego nie ma. I tak Mzee został ponownie ojcem małoletniej trójki. Najbardziej narzekał na suszę, która bardzo im utrudnia życie. Mówił, że nawet jego krowa patrzy na niego smutnym wzrokiem, bo nie ma co jej dać do jedzenia. Krowa dale litr mleka dziennie, bo nie ma co jeść za bardzo. Tak to życie tutaj wygląda...

Wczoraj całe szczęście spadło trochę deszczu, więc maja nadzieje, że sytuacja się poprawi...

Dziś z kolei prawie cały dzień spędziliśmy na zwiedzaniu muzeum. Bardzo ciekawe zresztą i dobrze zrobione, choć o 15.00 to ja już wymiękłam. Najciekawsze eksponaty to wykopane na terenie Kenii czaszki i szkielety praczłowieka – sprzed kilku i kilkunastu milionów lat. Daniel był bardziej wytrzymały, ale w końcu się stamtąd wyrwaliśmy, po drodze zahaczając jeszcze o park węży. Ten nudny i słaby niestety.

Jutro wybieramy się nad jedno jezioro, a w środę mamy robić jako eksponaty zoologiczne w szkole podstawowej w okolicy, gdzie mają nas pokazać dzieciom.

W czwartek przed północą wyruszamy do domu. A w piątek na Wiślickiej wojna o gaz ze spółdzielnią mieszkaniową Rakowiec:)

Pozdrawiamy

AD DC

piątek, 11 lutego 2011

Bye Lamu

Nasze lenistwo w Lamu powoli dobiega końca.


W środę po intensywnej wyprawie na snorkelling od razu poszliśmy zakupić jogurt owocowy. Nie to, że musieliśmy nagle wzbogacić nasze żołądki w mleczną florę bakteryjną, ale potrzebowaliśmy czegoś na oparzenia słoneczne. Kupiliśmy ananasowy i bananowy. Jogurty nie są tu zbyt popularne. Te miały smak gumy balonowej, więc akurat nadawały się na okładanie pleców.


Przelezelismy z jogurtem na plecach caly wieczor, dziekujac Niebiosom, ze mamy prysznic. Kolejnego dnia, czyli w czwartek, zmuszeni bylismy przebywac w miejscach zacioenionych, bo slonca mielismy na razie dość. Lezenie w miejscach zacienionych okazalo się dość rpzyjemne, zaklocone jedynia brakiem literatury do czytania (Daniel zabral mi ksiazke, a ja pozostale przeczytalam). Ale nie ma to jak miejscowosc turystyczna – kiupilam jakis kryminal po angielsku i na tyle mnie wciagnal, ze lyknelam już 250 stron.


Spacerujac w dzien po miasteczku natknelismy się na naszego kapitana z wyprawy w srode – Tarzana. Tarzan namowil nas na dzisiejsza krotka wycieczke na jeszcze inna wyspe.

Wczoraj poszlismy jeszcze się odchamic do muzeum- bylo nawet dość ciekawe. Byla między innymi eskpozycjha tutejswzych strojow meskich i damskich, a tazke inscenizacja suahilskiego wesela. Spedzilis,y tam 2 godziny, co jak na upalny to dzien to calkiem niezly wyczyn!


Wieczorem wyszlismy jeszcze raz i wdepnmelismy do kawiarni Whispers Garden Cafe- echh, by;la taka niafrykancka w swoim wystorju... Od razu widac bylo reke kogoś spoza – wszysto bardzo estetycznie, cudowny ogrod z wysokimi drzewami, czysciutko i milo – w srodku byli sami biali (ceny tez z wyzszej polki, ale nie straszne zbytnio). Zachwyceni zjedlismy po ciastku i wypilismy shake jogutowy z musli – pycha!


Dziś z kolei wspolnie z Tarzanem i kolega poplynelismy na pobliska wyspe Manda. Tu znow zachwycalismy się plaza, ciepla i plytka woda, poszlismy na dlugi spacer, podzieiwajac luksusoway hotel zbudowany n nabrzezu, gdzie bialy menedzer pouczal czarnych czlonkow obslugi jak należy odnosic się do gosci. Goscie, którzy przyplyneli lodka, powitani zostali sokiem z owocow, i w ogole pelen Wersal... Spedzilismy tam kilka godzin i glod przygnal nas z powrotem do Lamu. Przy czym samo plyniecei tam bylo przyjemnoscia – chlopaki postawili zagle na lodzi, lodz sunela leniwie, bardzoe owlno wzdluze brzego, my siedzielismy podziwiajac widoki, lapiac ostatnie promienie slonca i sluchajac „Don't worry be happy”. Klimacik do pozazdroszczenia.


Na obiad wybralismy się znow na rybe smazona (dwa dania, plus dwa soki pollitorowe lacznie 20 zl). Kelner, który widzial nas już 4 raz, dal nam swoj numer telefonu, zebysmy się odezwali, jak rpzyjedziemy nasteonym razem...:)


Wieczorem poszlismy jeszcze raz na spacer, popatrzec na osly i ponapawac się powlna atmosfera...



Jutro o 6 rano wyruszamy w kierunku mombasy, a potem nocnym autobusem do Nairobi. W niedziele, jeśli się uda, bedziemy na Liturgii w seminarium, i być mose spotkasmy się z biskupem, jeśli tylko father George nam to zalatwi. A potem może być ciezko z internetem, ale bedziemy się snuc gdzies w okolicach Nairobi i Fathera G.


Pozdrawiamy


AD

środa, 9 lutego 2011

Pole pole

Ech… życie w Lamu w porównaniu do jakiegokolwiek miejsca, w którym byliśmy do tej pory, to sielanka… Nic się tu nie dzieje, nic nie zakłóca życia oprócz śpiewającego pod oknem koguta I pokrzykujących osłów….

Nasza pierwsza wizyta na plaży zakończyła się lekką spalenizną, co nie przeszkodziło nam kolejnego dnia znów wybrać się na plażę. Tym razem na krotko – poszliśmy trochę dalej, w miejsce, gdzie było zupełnie bezludnie. Wokół tylko biały piasek i błękitna woda. Od czasu do czasu stado osłów przenosiło piach z plaży na jakąś budowę (osły mają specjalne kosze, jak sakwy rowerowe, w które właściciele osła pakują rożne towary do przewiezienia). Były też dwa wielbłądy, ale nie wiem, co one tam robiły, może za przynętę dla turystów:)

Plaża jest oddalona o jakieś 3 km, ale jak się idzie nad wodą, to spacer jest całkiem przyjemny i relaksujący.

Tego dnia nie poszliśmy na obiad, bo rano, jeszcze na śniadaniu, zaczepił nas niejako Ali Hippi, znany tutejszy “biznesmen”. Ali od 33 lat organizuje u siebie w domu kolacje dla turystów, by pokazać prawdziwe życie suahili (to jeden z ludów). No więc daliśmy się zaprosić. Ali ma około 60 lat i niezłą gadkę, codziennie gości u niego kilka osób.

My jednak byliśmy tam sami, bo nasi współgoście zrezygnowali. Więc wieczorem razem z Alim, w czapeczce i o lasce, spacerkiem udaliśmy się do sąsiedniej wioski. Na podwórko Alego jest specjalnie przygotowane miejsce – wyścielone matą, gdzie goście jedzą posiłki. Ali zaczął od przekąsek – słonych bułeczek z nadzieniem krabowym z dużą ilością czosnku, cebuli i papryki. Potem było czapati- naleśniki z sosem rybnym, a potem ryba w sosie z ryżem. Na koniec langusta. A do popicia tamarine juice – cokolwiek to jest:) .

Potem Ali wyciągnął organki i jak na zawołanie zbiegły się dzieci z całej wioski, i zaczęły razem z Alim śpiewać piosenki. Wszystko było bardzo miłe i ładne, choć nie czuliśmy się jakoś super komfortowo – nie trzeba było całej wsi angażować:)

Po kolacji syn Alego odprowadził nas do hotelu.

Dziś rano popłynęliśmy na wycieczkę – snorkelling na sąsiedniej wyspie. Poznaliśmy tu polskie rodzeństwo, Iwonę i Pawła, do których dołączyliśmy.

Płynęliśmy drewnianą łodzią z żaglem, a ekipę stanowiło 4 młodych chłopaków, wszyscy zafascynowani Bobem Marleyem i reggae. Kiedy już dopłynęliśmy na wyspę, mogliśmy ponurkować z maską (to właśnie snorkelling) – mi szlo słabo, bo słabo pływam, ale coś tam było widać w tych rafach. Jak już obejrzeliśmy rybki, to popłynęliśmy na pięęęęękną wyspę i cudowną plażę, gdzie my udaliśmy się na spacer, a nasza załoga robiła obiad. Widoki były cudowne, woda ciepła i czysta, piasek biały jak z pocztówki. Dość powiedzieć, że tuz obok są luksusowe domki na miodowe miesiące, gdzie noc kosztuje 500 dolarów…

Na obiad chłopaki zaserwowali rybę w całości, ryż z sosem warzywnym i przegląd tutejszych owoców. Było pysznie. Po czym my oddaliśmy się relaksowi, a oni poszli gotować na sąsiednią łódkę. Coś tam też palili, wiec wrócili dość weseli. Po kilku godzinach pływania i wylegiwania się na łódce w drodze powrotnej śpiewali nam lokalne piosenki:). Moim najgorszym przeżyciem było wdrapywanie się z wody do łódki. Czułam się jak wieloryb wyciągany na brzeg;(

Efektem dzisiejszego dnia jest okropna spalenizna mimo smarowania się wielokrotnie kremami z dużym filtrem. Coś tu te filtry nie działają. Na wieczór zakupiliśmy jogurt bananowy, mamy nadzieję, że pomoże na obolałe plecy.

Przed chwilą odbyliśmy jeszcze interesującą pogawędkę w biurze rezerwacji autobusów. Zarezerwowaliśmy autobus do Nairobi na sobotę, przy okazji dyskutując z panem, który pochodzi z Lamu, ale jak miał 27 lat i pracował na plaży jako naganiacz na turystów, poznał swoją żonę Niemkę i wyjechał do Niemiec (chłopak zrobił biznes życia;). Very nice:)

Mamy tu jeszcze dwa dni do spędzenia. Lamu jest cudownie powolne (to tytułowe pole pole – “wolno”), nie ma samochodów, osły nie są agresywne, ludzie przyjaźni, duży sok z mango (półlitrowy) kosztuje 3 złote. Jest extra:)

Pozdrawiamy

AD

poniedziałek, 7 lutego 2011

Zdjęcia




Przepraszamy za chaos w zdjęciach. Poniżej kilka próbek - nie wszystkie są super, wybraliśmy na chybił trafił z aparatu. Zabawa ze zdjęciami w kafejce internetowej jest bardzo czasochłonna.

Niemniej pozdrawiamy!
















Lamu

Lamu to wyspa, na którą wreszcie udało nam się dotrzeć. Podróż była dość wyczerpująca.

W niedziele rano wstaliśmy o 6.00 (padliśmy o 20.00, więc zdążyliśmy się wyspać). Po krótkim śniadaniu pt. chleb pompowany i dżem galaretowaty poszliśmy na autobus, na który już mieliśmy bilet. Autobus ruszył, mieliśmy niezłe miejsca, nie było gorąco – zajęliśmy się czytaniem.

Po drodze zatrzymywaliśmy się w rożnych miasteczkach, gdzie lokalsi sprzedawali rożne rzeczy – np. długopisy, cygara, wodę, soki samoróbki w butelkach po coli, papierosy itd. Wszystko to przez okno autobusu. Kupiliśmy najpierw samosa (taki pieróg z cebulą w środku) a potem ananasa w kawałku (pycha – 40 gr!). Droga mijała, upał gęstniał, a w autobusie skończył się wersal. Wsiadło więcej ludzi niż siedzeń, najpierw się kłócili, koniec końców siedzieli na skrzynkach po coli w przejściu. Było coraz goręcej, droga zrobiła się masakryczna, trzęsło niemiłosiernie, a ludzi coraz więcej. Udało nam się dotrzeć do celu po 7 godzinach jazdy. Wymęczeni i nieco brudni wysiedliśmy. Nasz bagaż, jak się okazało, jechał w luku razem z workami mąki, więc był dziko brudny. Pasażerowie autobusu wieźli w ogóle dużo dziwnych rzeczy – worki ziemniaków, mąki, jakichś liści, paczki, pudła itd. Co się nie zmieściło w bagażniku, jechało na dachu.

Jak już wzięliśmy bagaże i wyrwaliśmy się od naganiaczy, poszliśmy do portu, żeby wsiąść w łódkę, która jedzie na wyspę. Do łódki wpakowało się mnóstwo osób, wszyscy ze swoimi workami, koszami, ziemniakami i krzakami. Przypominało to łodzie somalijskich uchodźców. Nie wyglądało różowo. Daniel pocieszał, że brzeg blisko, jak coś, to się dopłynie. Nasze plecaki były na brezentowym dachu przykrywającym łódkę.

Szefostwo łódki chyba samo widziało, że nie za bardzo to idzie, więc w połowie drogi podpłynęliśmy do większej łodzi, która płynęła na inną wyspę, i ci, którzy chcieli na tę inną wyspę, wysiedli- przesiedli się z naszej łodzi do ich lodzi (na wodzie) razem ze swoimi tobołkami. Nasza łódka mogła wreszcie nabrać tchu. Po prawie godzinie dojechaliśmy do Lamu, nieco przerażeni tą podrożą. Jedyną pociechą był dla nas jakiś biały facet, który wyglądał na lokalsa, wiec stwierdziliśmy, że skoro on płynie, to spoko.

Po wyjściu z lodzi dopadł nas jakiś facet, rzekomo przedstawiciel biura turystycznego. Ale ja już przestałam im tutaj wierzyć, bo wszyscy mówią dzień dobry, a potem chcą za to pieniędzy. Więc ruszyliśmy do hotelu, ale od pracownika biura nie mogliśmy się opędzić. Co więcej, w przewodniku piszą, że tzw. naganiacze dostają prowizję od hotelu za przyprowadzenie gościa, ale wtedy cena jest wyższa, tym bardziej nie chcieliśmy kolesia mieć ze sobą.

Trafiliśmy do całkiem miłego hotelu opisanego w przewodniku. Znów z ulgą wzięliśmy prysznic i poszliśmy zwiedzać miasteczko Lamu. To tak duże miasto, że przejście wzdłuż całości zajmuje jakieś 20 minut. Nie ma tu żadnych samochodów – wszyscy jeżdżą na osłach. Osłów jest pełno! Łażą sobie luzem, nie wiem, skąd ludzie wiedza który czyj. W oślą kupę też łatwo wstąpić, ale nie jest źle- jest dość sucha;)

Główna arteria – Harambee Avenue (po nazwie trzypasmówka) – ma szerokość osła;).

Co nas od początku zdziwiło to to, że ludzie mówią tu bezinteresownie dzień dobry. Nie wszyscy czegoś chcą i są bardzo mili. Wczoraj jedliśmy kolację w tutejszej lokalnej knajpie, podkarmiając resztkami ryby dwa knajpiane koty. Wieczór skończyliśmy spacerem na plażę i znów wcześnie padliśmy.

Dziś rano w hotelu dostaliśmy śniadanie, które zaczęło się zestawem owoców – mango, papai i bananem. Potem jajka vel omlety, do tego mazidło do chleba i galareta o smaku śliwek;).

Potem wybraliśmy się na plażę – w morderczym marszu w dzikim upale leźliśmy przez piaski jak przez pustynię. Do tego pomieszaliśmy drogę, więc wyszło tym dłużej. Jakiś uczynny chłopiec nas wreszcie podprowadził. Plaża okazała się ekstra – żółty piasek i błękitna woda, do tego palące słońce – nawet Daniel sceptyk filtrów smarował się ciągle. Woda super ciepła i siedzieliśmy tam do popołudnia. Powrót nie okazał się straszny, bo szliśmy nad woda, przyjemnie wiał wiatr i widać było cel;)

Potem jeszcze zaszliśmy do fryzjera – Daniel koniecznie chciał się obciąć. Już się bałam, że zrobią go na Murzyna, ale jakoś się udało i wygląda nie najgorzej. I cieszy się, że ma wreszcie krótkie włosy.

Na obiad zjedliśmy dwie ryby – smażoną i curry – były extra!

I w ten Boski sposób zamierzamy się byczyć do końca tygodnia!

Pozdrawiamy

A&D

sobota, 5 lutego 2011

Mombasa

W Mombasie pożegnaliśmy się z Niemcami i znaleźliśmy swój hotel. Nieco obskurny, ale z prysznicem z ciepłą woda. Na wszelki wypadek nie zapalałam światła w łazience, żeby nie widzieć wystroju wnętrza;)

Potem poszliśmy na miasto obejrzeć tutejsze atrakcje. Mi ogólnie się nie podoba. Po pierwsze – jest pełno śmieci i strasznie śmierdzi. Na starym mieście brudno, latają jakieś dzieci, zakutane muzułmanki przechadzają się uliczkami, żadnej knajpy, tylko naganiacze próbują namówić na kupno torebki albo rzeźby. Odwiedziliśmy też miejscową atrakcję –fort Jesus – ale żeby to powalające było, to nie powiem.

Jutro – jedziemy do Lamu – na małą wyspę na północy wybrzeża, gdzie mamy zamiar się porządnie wylenić.

Pozdrawiamy!

Festiwal fathera Georga

W piątek father George organizował festiwal wszystkich szkół podstawowych z okolicy, na który i my byliśmy zaproszeni. Festiwal zaczynał się o 10. Kiedy pojawiliśmy się o 10:15 właśnie rozkładali jeden namiot. No więc uciekliśmy stamtąd na jakąś godzinę, w ciągu której spakowaliśmy się na naszą drogę nad ocean. Kiedy wróciliśmy o 11.30…. nadal nic się nie działo. To jest tzw. afrykańskie podejście do czasu (kiedy byliśmy na camping po safari, Amerykanie umawiali się z masajem na wyjazd – on powiedział – wyjeżdżamy o 7 – a oni – ale afrykańska 7 czy amerykańska 7? - to mniej więcej oddaje o co chodzi). Kiedy wreszcie objawił się father George, przyszedł z panią Helena, Greczynka, która przez wiele lat uczyła w tutejszym seminarium. Daniel zajął się kulturalna konwersacją, a ja poszłam porobić trochę zdjęć z dziećmi, których było chyba ze 2 tysiące. Kiedy tak stałam, dzieci mnie otoczyły, chyba ze 200 stanęło wokół mnie ciesząc się, że widzą mzungu. Już się zaczęłam bać, że albo mnie stratują, albo same siebie. Usiłowałam im zrobić zdjęcie, ale były za blisko, a nie dało ich się odsunąć… Już chciałam wołać Daniela na pomoc, ale jakimś sposobem wyrwałam się z tego uścisku….

Festiwal polegał na tym, aby zachęcić dzieci do nauki, a rodziców do edukowania swoich dzieci. Father zaprosił rożne znane osoby, które pochodzą z tego rejonu – ludzi z rządu, radia, telewizji, lekarzy, profesorów itd. Wszyscy mogli zobaczyć, że ludzie, którzy kiedyś w tym samym miejscu chodzili do szkoły bez butów, teraz zaszli bardzo daleko.

Dla nas było to trochę nudne, bo większość odbywała się w języku kikuju, którego nie znamy. Poza tym wiał wiatr, unoszą tumany kurzu – po 3 godzinach imprezy byliśmy brudni jak święta ziemia.

Musieliśmy też dość szybko się zbierać, bo o 19.00 mieliśmy pociąg do mombasy, nad oceanem.
Dojazd do Nairobi na stację PKP matatu był koszmarem. Pierwsze matatu jechało wolno, zatrzymywało się co kilka minut, dobierając pasażerów, my mieliśmy plecaki na kolanach i myślałam, że to się nigdy nie skończy. W drugim matatu (do Nairobi) było gorzej – konduktor zapakował kilka osób ponad limit, my duże plecaki na kolanach…co gorsza najpierw odstaliśmy w korku, a potem gość z matatu zdecydował, że nie jedzie do centrum i wysadził wszystkich na przedmieściach, każąc nam złapać 111 albo 2.

Każde kolejne 111 albo 2 nie jechało dalej. Ktoś na końcu kazał wskoczyć w 8 (zostało chyba z 15 minut do 18.00 – o której mieliśmy być na dworcu po odbiór biletów). Wsiedliśmy w kolejny autobus, który po przejechaniu 300 metrów znów utknął w korku.

Udało nam się wyliczyć, że jesteśmy jakieś 3 km od PKP – więc w końcu poszliśmy pieszo. Tempo narzuciliśmy ostre, ja od połowy kulałam, bo miałam pęcherze na stopach, ale chyba w 25 minut dobiegliśmy do dworca zmachani jak dzikie osły. Na osłodę kupiliśmy piwa, żeby się trochę znieczulić po drodze.

Jechaliśmy 1 klasa, sypialnym (w drugiej klasie rozdzielają facetów od kobiet niestety). W wagonie sami biali – Amerykanie, Niemcy itd. Wagon jak na 1 klasę taki sobie – górne łóżko się nie składało, wszystko nieco niedomyte i tu i ówdzie porwane. Pościel wyglądała na brudną – pierwszy raz wyciągnęłam spiwór do spania.

Jak już pociąg ruszył, zaprosili nas na kolację do Warsa. Tu nakryte stoły w kelnerzy – powiew dawnego luksusu – dawnego, bo kelnerzy w pogniecionych koszulach a obrusy żelazka nie widziały:).

Siedzieliśmy z parą Niemców –przypomniałam sobie ten język, kalecząc jak cholera. Pozapominałam podstawowe wyrazy, ale ogólnie było bardzo miło. Niemcy mieli wszystko zorganizowane jeszcze w Niemczech, więc jak usłyszeli, jak my podróżujemy, to chyba pomyśleli coś dziwnego;)

Po kolacji dopiliśmy piwo i poszliśmy spać. Spało się koszmarnie – było głośno, strasznie trzęsło – ja nie mogłam się doczekać świtu. Rano znów Wars – i śniadanie – i o 10 wysiedliśmy w Mombasie.

Flamingi

Ostatni dzień naszej wycieczki spędziliśmy nad jeziorem Naivasha. Jezioro słynie z tego, że wokół niego hodowane są wszystkie róże, które można kupić w Europie. Dzięki temu jezioro jest regularnie podtruwane.

Nasz kierowca, John, zabrał nad mniejsze jeziorko obok, gdzie można było obejrzec flamingi. Po dłuższych namowach zdecydowaliśmy się także na rejs łódką po jeziorze. Dzięki temu stada flamingów widzieliśmy z bliska, a oprócz tego odwiedziliśmy kilka rodzin hipopotamów, a na brzegu oglądaliśmy biegające zebry, żyrafy, antylopy itd. Potem jeszcze John zabrał nas w tzw. Public view = miejsce, skąd można obejrzeć całe jezioro (public, bo dostępne – pozostałe tereny są wykupione i ogrodzone przez hotele). Public view okazało się dość słabe, bo jezioro przez hodowle kwiatów zarasta hiacyntem, który tutaj jest chwastem. Więc widok był nędzny. Oprócz tego mogliśmy sobie kupić surową rybę prosto z jeziora. Tuż obok znajdowała się “knajpa” w której zdecydowaliśmy się zjeść rybę po przygotowaniu. Knajpa była na podwórku, składała się z kilku foliowych bądź blaszanych baraków. Wokół latały kury, kurczaki indyki. Niektóre odważne nawet skakały po stolach:). Rybę podali nam na tacy metalowej, z dodatkiem ugali – to coś jakby zastygnięta kasza manna, totalnie bez smaku. Rybę oni tu jedzą palcami, na moją prośbę o widelec pani zrobiła bardzo dziwna minę;). Ryba była ekstra – to jeden z lepszych naszych posiłków…

środa, 2 lutego 2011

Safari

We wtorek rano rozpoczęliśmy naszą przygodę z safari. Ojciec George załatwił nam samochód z kierowcą, z którym udaliśmy się w pobliże Masai Mara, parku narodowego na południu Kenii. Kierowca, John, to bardzo miły gość, który dużo nam opowiadał o życiu w Kenii. Jechaliśmy wzdłuż grzbietu doliny ryftowej, skąd mogliśmy podziwiać niesamowite widoki na dolinę. Po jakichś 150 km skończyła się autostrada, a zaczęła się niezła jazda. Był asfalt, ale tak dziurawy, ze John jechał slalomem, cały czas hamując, a ja po półgodzinie zrobiłam się zielona na twarzy. Daniel przesiadł się do tyłu, żebyśmy nie musieli się zatrzymać w rowie;D. Potem była droga żwirowa i jakoś po 3 kolejnych godzinach udało nam się dotrzeć do parku.

W parku okazało się, że najpierw trzeba załatwić sobie nocleg. Tu zaczęły się schody, bo hotele w parku kosztują od 200$ za osobę. Po drodze spotkaliśmy jednak masaja w czerwonej chuście, który zaproponował nam nocleg w kampingu prowadzonym przez Masajow (lokalne plemię) za 70$ za dzień. Nie mieliśmy wyjścia. Camping jest super, ma duże namioty z dużymi łóżkami z pościelą i prysznice – mieliśmy szansę umyć się pierwszy raz od Wiślickiej.

Co jeszcze nas zaskoczyło, to cena wjazdu do parku – 60$, a nie 30. Jak pisał przewodnik. Cale szczęście okazało się, że opłata nie jest za dzień, ale za dobę, co umożliwiło nam wejście na dwa dni.

Po załatwieniu formalności i obiedzie na kempingu (w cenie) pojechaliśmy na safari. Towarzyszył nam Nick, masajski chłopak, który zaproponował nam camping na nocleg. Nick jest super bystry i zna park bardzo dobrze. Od razu udało nam się zobaczyć lwy, słonie, gazele, bawoły i inne drobne zwierzęta. W tym lwią rodzinę złożoną z 3 dużych samców, 5 samic i ze 20 lwiątek, które hasały wokół samochodów.

Wróciliśmy i po kolacji padliśmy, a dziś (środa) znów pojechaliśmy na safari, tym razem na cały dzień. Tym razem spotkaliśmy hipopotamy i krokodyle, potem znów lwy, i najbardziej trudne gepardy i lamparta. Wreszcie zaczęłam odróżniać te zwierzęta:).
W południe zjedliśmy lunch pod drzewem, ale po parku jeździliśmy w sumie aż do 18.00. Ja już miałam nieco dość, ale tylko dzięki Nickowi straż parkowa nie zhaczyła nas za przekroczenie opłaconego czasu.

Rano daliśmy się namówić Nickowi na wizytę w wiosce Masajów. Śmieliśmy się, że wódz musiał się szybko przebierać w strój masajski, ale prawda jest taka, że oni tutaj chodzą tak ubrani przez cały czas. Wizyta była super, ale wioska jest masakryczna. Domy zbudowane z krowiej kupy i drewna stoją wokół małego placu, na który na noc spędza się krowy z pola. Jest jedno wielkie gnojowisko, wokół którego unoszą się miliony much i latają dzieci. Małe dzieci obłażą muchy, wchodzą im do oczu i nosa, nie da nie wdepnąć, przechodząc przez pole i opędzić od much też się nie da.

Zaprosili nas do chaty, która ma dwa miniaturowe okienka, które służą do wylatywania dymu z ogniska, rozpalonego na środku. Pierwszy "pokój" przeznaczony jest dla kóz i cieląt, które trzyma się w domu, żeby ich lwy nie zjadły. Na początku nic nie widzieliśmy, tak było zadymione. Masaj opowiedział nam o życiu w wiosce – o ślubach, pogrzebach, obrzezaniu chłopców i dziewczynek, o krowach, owcach i kozach.
Potem zatańczyli nam swój taniec i zabrali do sklepu z pamiątkami. Zakupiliśmy trochę durnostojek.

Teraz siedzimy sobie w kempinogowej kuchni. Pożyczyliśmy komputer od Nelsona, szefa kempingu, który przyjechał tu z trójką Amerykanów (Amerykanie z misją przyjechali do wiosek masajskich, dokumentują ich życie na zdjęciach i filmach, tylko co wrócili z tygodniowego pobytu w masajskiej wiosce).

Jest bardzo miło, choć jesteśmy bliscy tradycyjnego listu kolonisty (dla niewtajemniczonych – “Kochane pieniądze przyślijcie rodzice:)”.

Pozdrawiamy gorąco, jesteśmy zdrowi i wszystko jest ok.

Nairobi2

Nasz wyjazd do Nairobi, skąd ostatnio nadawaliśmy, okazał się bogaty w emocje.

Zaczęło się dość dziwnie, od dojechania z Kamangu (wieś fathera Georga, gdzie mieszkamy) do Nairobi. Wybraliśmy podroż matatu, i to jest coś, o czym warto napisać więcej.

Matatu to dobry przykład wojującego kapitalizmu. Matatu to bus podobny do volkswagena ogórka (ale nie tego od hipisów, tylko takiego nowszego). Matatu załatwia całą podmiejską sieć komunikacyjną i transport w obrębie miasta. Matatu jest stare, rozklekotane, i ledwo jedzie. W każdym matatu jest kierowca i konduktor, konduktor zwykle jedzie na zewnątrz. Kiedy tylko wyszliśmy bladym świtem na drogę, z oddali usłyszeliśmy trąbienie nadjeżdżającego matatu. Zabraliśmy się pierwszym, który się nawinął. W matatu jest przewidzianych 14 miejsc, przy czym jest to maks, który da się tam wycisnąć – jeśli chodzi o fotele dla pasażerów. Konduktorzy potrafią wcisnąć tam kolejne 6 osób, dokładając deseczki do przejść między siedzeniami albo wciskając 4 osoby na 3 fotele.

Pierwszym matatu dojechaliśmy do Kikuju, potem przesiedliśmy się na drugie matatu. W międzyczasie Daniela napastował jakiś pijany klient, podjarany kolorem naszej skóry. Kiedy dotarliśmy do Nairobi, okazało się, że nasze matatu nie dojeżdża do centrum, więc musieliśmy się przesiąść na drugie. Był tłum ludzi, więc odstaliśmy swoje. W kolejnym miejscu chcieliśmy wsiąść w matatu do Nairobi Safari Walk, ale mieliśmy problem, gdzie jest postój tego właśnie numeru. Pytaliśmy kilka osób, i idąc za ich wskazówkami zrobiliśmy wielkie kółko, w końcu nie znajdując właściwego miejsca. Szlag mnie już zaczynał trafiać, bo widziałam 4. zmarnowany dzień na snucie się tu i tam. Wreszcie ochroniarz z dworca pkp się nad nami zlitował i wskazał nam właściwe miejsce. W kolejnym matatu słuchaliśmy durnego radia na cały regulator. Daniel się podjarał, że mówią o małżeństwie, ale jak się głębiej wsłuchałam, to mnie to przeraziło. Pierwsza historia polegała na tym, że do babki zadzwonił facet i udając turystę namawiał ją na prywatne spotkanie. Kiedy już się umawiali, okazało się, że rozmowy słucha jej mąż, a poza tym jest on line. Potem zadzwonił facet mówiąc, że od 45 lat ma super udane małżeństwo, poza tym jego młoda dziewczyna siedzi obok i jest ekstra. Trzeci wspominał, że jego dziewczyna kupuje super prezenty dla jego zony.

Jak już dojechaliśmy do parku narodowego Nairobi, udaliśmy się na tzw. Safari walk (nic więcej nie udało się zrobić ze względu na brak samochodu). Safari walk to takie większe zoo. Udało nam się tam zobaczyć trochę zwierząt, ale dużo więcej poczytaliśmy o nich, co dało nam niezłe podstawy na safari. Miły spacer zakończyliśmy kawa, ciastkiem i sokiem z owoców za 4 zł.
Potem ruszyliśmy z powrotem. W kolejnym matatu na cały regulator grał afrykański hiphop. Na dworcu PKP kupiliśmy bilet na nocny pociąg do Mombasy, miasta na wybrzeżu. Z kolacją i śniadaniem!

Udało nam się jeszcze załatwić kilka spraw, w tym zjeść w lokalnej knajpce. Najedliśmy się jak prosięta, bo mieli strasznie duże porcje.
Jak już postanowiliśmy wracać (nie zdążyliśmy zajść do muzeum) jakiś miły czarny kolega usiłował pozbawić mnie łańcuszka z szyi (ja kretynka myślałam, że jakiś zboczeniec mnie w szyje uszczypnął). Łańcuszek jednak się nie dał.

Przygoda ta jednak skłoniła nas do spadania z tego miasta jak najszybciej. Znowu przez pół godziny szukaliśmy naszego matatu (wszyscy mówili co innego, łaziliśmy 40 minut). W tym matatu jeszcze nie było najgorzej. Dotarliśmy do Kikuju, które w porównaniu z Nairobi okazało się cichym i spokojnym miasteczkiem. Czułam się jak w Hajnówce:D. Kolejne matatu, które miało nas zabrać do domu, było najbardziej rozklekotane. W pewnym momencie drzwi otwierane z boku samochodu odpadły a konduktor w czasie jazdy o mało ich nie zgubił. Ale gość był sprytny, naprawił je w biegu... Co ważne, matatu kosztuje około 2 zł, więc jest to dość tani sposób przemieszczania się.

Podsumowując: jak najmniej Nairobi – to gorące, zatłoczone, brudne i niebezpieczne miasto. Kikuju przy tym to jak Bielsk przy Nowym Jorku;)