poniedziałek, 24 września 2012

Kenijczycy dzień drugi - niedziela

Ech, minął rok od mojej próby opisania wizyty Kenijczyków. Nic nie zrobiłam w tej kwestii od tamtej pory, ale postanowiłam nadrobić zaległości, żałując, że wcześniej do tego jednak nie przysiadłam:)

Drugi dzień wizyty w Polsce to była niedziela. Noc my z Danielem spędziliśmy na Ursynowie, zostawiając towarzystwo w naszym mieszkaniu, bo dla nas już zabrakło łóżek. Wróciliśmy po naszych gości w niedzielę rano. Wyglądali na wyspanych, w każdym razie nie trzeba było ich budzić:). Potem okazało się, że "crazy sun" ich obudziło, bo u nich wstaje się razem ze słońcem około 7.00. U nas słońce wstało o 4 nad ranem, i oni razem ze słońcem.

Wybraliśmy się na Liturgię do naszej parafii. Father celebrował fragmenty w języku kikuju, żeby było bardziej egzotycznie. Po nabożeństwie mieliśmy spotkanie z wiernymi, niestety z powodu długiego weekendu było dość mało ludzi. Nie przeszkodziło to jednak  wnioskowi jednej z uczestniczek, że nasi księża to mają na parafiach jak u Pana Boga za piecem i mogliby na praktyki do Kenii jeździć.

Na popołudnie zaplanowaliśmy zwiedzanie Warszawy, na obiad z powodu postu były pstrągi. U nas w domu. Wypiliśmy tez kolejną butelkę wina, co bardzo ucieszyło dziewczyny - okazuje się, że one nigdy przedtem nie piły alkoholu;)

Nie bardzo wiedzieliśmy, co można im pokazać z Warszawie, co byłoby charakterystyczne i ciekawe dla ludzi z małej afrykańskiej wioski. W końcu padło na klasykę czyli na pałac kultury. Postanowiliśmy wjechać na 30 piętro, przy okazji oglądając wystawę, która zawsze przy tej okazji na jakiś temat się odbywa.

Zanim do przyjemności doszło, czekała nas kolejka. Nasza koleżanka postanowiła nauczyć się kenijskich pieśni religijnych w kikuju, więc z dziewczynami coś sobie podśpiewywały w tej kolejce.

Niestety się zawiedliśmy - wystawa była beznadziejna. Dotyczyła ewolucji, na dzień dobry w drzwiach stała wielka czarna małpa. W środku był bezład przedmiotów i zwierząt, przy czym żaden napis nie był po angielsku. Totalna żenada, ale nasi gości nie narzekali. Wjechaliśmy na 30 piętro i to było dużo ciekawsze. Była super pogoda, widok niezły i mimo moich obaw, że nic dla nich interesującego nie będzie, chyba im się podobało. Obeszliśmy cała panoramę Warszawy, popatrzyliśmy przez lunetę za złotówkę, w międzyczasie gadaliśmy i było spoks. Czas nas gonił, bo czekało nas wieczorne nabożeństwo przed świętem Zaśnięcia Bogurodzicy w naszej parafii.

Po wieczerni już byliśmy nieco zmęczeni, ale nasi goście nie przyjechali tu odpoczywać. Na nasze pytanie - czy wracamy do domu, czy idziemy na miasto, ochoczo wybrali miasto. Daniel był niepocieszony, bo już chciał sobie poleżeć:)

Pojechaliśmy więc i przeleźliśmy trasę Krakowskie Przedmieście (w tym towarzystwo pod Pałacem Prezydenckim), lody na Starówce, fontanna w tym dziwnym budynku z dziurą przy Teatrze Wielkim, a potem figury z tyłu sądu (sama nie wiedziałam, ze tak to tam wygląda). W tym najbardziej im się podobała fontanna, choćdla nas wydaje się prosta. Pstrykali zdjęcia i pstrykali i pstrykali....

W międzyczasie zgłosili konieczność zakupienia karty do telefonu, które w ciągu kilku minut wydzwonili. Kupiłam im dwie - dla fathera i dla Pawła - obaj za chwile pytlowali przez komórki, z Afryką! Daniel był oburzony.


Zwlekliśmy się do domu około 22.00 i ja o ile pamiętam stanęłam przed dylematem, co podać na kolację. Usmażyłam chyba ze 12 jajek. Myślałam, że to bardzo dużo, ale poszły wszystkie. Zaczęłam już mieć schiza, że ich głodzimy. A oni ciągle mówili, jak to są obżarci, ale jedli wszystko, co im się dało. Więc już sama nie wiedziałam jak to, ale nasi podlascy znajomi mieli już wkrótce uwolnić nas od konieczności dokarmiania towarzystwa:)

czwartek, 8 września 2011

Kenijczycy welcome to


Pozazdrościwszy bloga mojej siostrze i pomna wskazówek mego taty, żeby spisać nasze wrażenia z pobytu Kenijczyków w Polsce, spieszę opisać kilkanaście wrażeń z ich pobytu w Polsce.

Dla informacji: 4 Kenijczyków, których poprzednio poznaliśmy będąc w Kenii w lutym, odwiedziło nas i Kościół prawosławny w Polsce w dniach 13-29 sierpnia.

Kenijczycy przylecieli 13 sierpnia, w sobotę o 21.40. Daniel wyprawił się po nich na lotnisko, a ja zostałam w domu szykując kolację. Na lotnisku, zresztą już później okazało się, że fathera komórka nie działa, bo nie mają roamingu, więc jakby trzeba się było zdzwonić, to by się źle skończyło. Całe szczęście po wejściu na halę Daniel ich znalazł - mimo 26 stopni o 22.00 ubrani byli w ciepłe, zimowe kurtki, a Paweł miał na głowie czapkę. A to był dopiero początek, w naszych oczach - dziwactw:)

Dziewczyny za to były ubrane w wersję elegancką. Trochę mnie to zszokowało, bo ja to zwykle preferuję wersję sportową, ewentualnie z lekkim powiewem stylu fancy, a Daniel zwykle w trybie podróż nic nie je, nie sika, nie śpi, nie pije i ubiera się w najgorsze ciuchy jakie ma (jak lecieliśmy do Kenii, pierwszy raz w życiu zobaczyłam sztruksową koszulę nieznanego koloru, która od razu wywołała przerażenie w moich oczach).

Natomiast laski były w kolorowych sukienkach, a jednak w czymś na kształt garnituru 0- ze spódnica i żakietem. No, jak na 16 godzin podróży to powinszować stroju. Zresztą, podróż powrotna okazała się jeszcze lepsza, ale o tym później.

Z ojcem i Pawłem przywitaliśmy się dość serdecznie, dziewczyny właściwie dopiero poznałam, więc chwilowo były nieśmiałe i się nie odzywały.

Na kolację zrobiłam leczo z tuńczykiem, bo był ostatni dzień postu. No i się zaczęło - bo niby jedli, ale mieli takie miny, jakby im mega nie smakowało (father tylko jadł ze smakiem). Potem już się zorientowałam, że laski zawsze mają taką minę, bez względu na to, co dostaną na talerzu, a w sumie wszystko jedzą, ale wtedy to jeszcze tego nie wiedziałam.

Zjedliśmy kolację, zapakowaliśmy zmywarkę, zapoznałam wszystkich z ich pokojami i łóżkami i udaliśy się z Danielem na wygnanie - czyli na Ursynów, bo dla nas już nie starczyło łóżek:)

Tak minął dzień I obsługi naszych gości w Polsce:)

wtorek, 22 lutego 2011

Come back


Jakby ktoś jeszcze nie wiedział:) - udało nam się szczęśliwie wrócić. Nasze zdjęcia oczekują obróbki.

Póki co - dla zainteresowanych - trzy filmiki z Liturgii w Kamangu.

Pieśń Cherubinów

Eucharystia

Po Liturgii

środa, 16 lutego 2011

Magadi

We wtorek wybraliśmy się na ostatnią wycieczkę w okolicę. Ponieważ zrezygnowaliśmy z Mt Kenia (czas i pieniądze) postanowiliśmy spenetrować atrakcje oddalone niezbyt od Nairobi. Problem w tym kraju jest taki, że ciężko się gdziekolwiek dostać. Coś, co jest 100 km od miasta okazuje się zabierać 3 godziny jazdy w jedna stronę. dokładając do tego afrykańskie, wysoce prawosławne podejście do czasu, szlag człowieka trafia.

Tak czy siak, na wtorek zaplanowaliśmy wyjazd nad jezioro Magadi. Jest o tyle specyficzne, że jest słone, tylko z dopływu z gorącego, słonego źródła podziemnego. Nad tym jeziorem jest ogromna fabryka produkująca sól i sodę. Pojechaliśmy z Paulem, zastępcą fathera Georga w szkole, przychodni i okolicy cerkwi w Kamangu. Paul jest bardzo miły, ma starą Toyotę, w którą wsiedliśmy.

Niestety nie udało się wyjechać o 8.30, jak planowaliśmy, bo Paul musiał naprawić koło w samochodzie. Więc wyjechaliśmy o 10.00. Po drodze natknęliśmy się na fathera Mojżesza z sąsiedniej parafii, który chciał, żeby go podwieźć. Podjechaliśmy też, żeby zobaczyć jego cerkiew parafialną.

Mojżesz opowiedział o swojej parafii, jak ważna jest u niego rada parafialna (8 osób w 150-osobowej parafii). - Bez rady parafialnej nic nie byłbym w stanie zrobić – powiedział.

To rada parafialna inspiruje rożne działania w parafii, on sam jeśli chce coś zrobić, to omawia to z radą parafialną i wspólnie decydują co i kiedy będą robić. To rada również komunikuje wszystkie decyzje do wiernych – szef rady parafialnej w każdą niedzielę ma swoje 5 minut, podczas których ogłasza co ważnego będzie się działo, itd. Byliśmy trochę w szoku:(

Jak już obejrzeliśmy parafię fathera Mojżesza, to okazało się, że father postanowił się zabrać z nami na wycieczkę. No więc kolejne 3 godziny jazdy po dziurawej drodze spędziliśmy na gawędzeniu z nim i Paulem.

Droga robiła się coraz bardziej wyludniona. Magadi jest prawie przy granicy z Tanzanią. Dalej (prawie) nic nie ma. Więc ktokolwiek jedzie w tamtym kierunku, jedzie do Magadi. Magadi to również miasto nad jeziorem, zbudowane dla pracowników fabryki soli. Miasto przypomina wynalazki komunistyczne – bloczki wszystkie w tym samym stylu, szkoła, kościół, basen, dwa kluby i bar. I wielki zakład produkcyjny, gdzie pracują wszyscy mieszkańcy miasta i ich żony.

Jak już dojechaliśmy do Magadi, musieliśmy się wpisać na listę i wylegitymować przed wjazdem do środka. Najpierw przeszliśmy się około 2 km groblą usypaną przez środek jeziora, skąd widać było pracujące maszyny przerabiające wodę i osad z jeziora na sól i sodę. Był to mega industrialny krajobraz, trochę tez księżycowy – cała ziemia wokół miała szary odcień, wszystko było błotniste, żadnych ludzi wokół i żadnej roślinności ani zwierząt.

Potem pojechaliśmy w stronę gorących źródeł, ale nie udało nam się dojechać do końca, bo zrobiło się błotniście, a Paula Toyota z 1980 roku nie miała napędu na 4 koła. Ale i tak było pięknie, na krańcu jeziora były całe stada flamingów, spacerujące po wodzie (jest tak płytko). Wokół cisza i ani ducha. Widok przedni.
Wróciliśmy do miasta, żeby coś zjeść i z trudem znaleźliśmy jakiś bar nad basenem. Baseny to nie jest częsty wynalazek tutaj, więc się nawet napaliliśmy na pływanie, ale nie dość, że basen jest tylko dla mieszkańców, to czynny w godzinach 10-11.30 i 17-18.30. Masakra! Leniwy kelner jakoś zdołał przyjąć nasze zamówienie, choć nie było soku (miał być), cola była tylko jedna, więc problem był żeby cokolwiek zamówić. Wystrój knajpy też niezły – ławki i krzesła drewniane jak w szkole, wokół łaził mały kociak, za nami obiad jadł masaj w czerwonym kocu, skarpetach w kratę i zamszowych butach.

W międzyczasie okazało się, że zeszło powietrze z tylnego koła w naszym samochodzie. Nie udało się naprawić go w lokalnym punkcie, bo nie działała pompka. No więc ruszyliśmy z powrotem na łysej zapasówce. Paul powiedział, że father Mojżesz pobłogosławi, i powinno być ok. Było!!!

Wyjechaliśmy stamtąd około 17.00, a tu ciemno robi się około 19.00 – i lepiej jest być w domu przed zmrokiem. Ale oczywiście droga i zachód sprawiły, że w domu byliśmy o 21.00. Po drodze wpadliśmy jeszcze do Kikuju na zupę owsianą (Daniel jadł , ja nie zdołałam). Po powrocie czekała na nas kolacja – puree z soczewicy z kapustą gotowaną. Dokupiliśmy jeszcze ananasa i mango na do widzenia.

Dziś dzień minął nam na poszukiwaniu koszuli z wzorkiem, która widzieliśmy i chcieliśmy kupić, ale to co mieli, to było totalne disko polo (słonie, żyrafy, hafty i fale dunaju). Ale i tak kupiliśmy dwie:)

Jutro ruszamy o 23.30. Jakby nie udało nam się zinternetować, trzymajcie za nas kciuki.

Przepraszam też za błędy i nieścisłości, najczęściej nie miałam szansy poprawić tego, co napisałam wcześniej.
Tęsknimy już do domu!
Buziaki

AC DC

poniedziałek, 14 lutego 2011

Biskup, przedbiskupie i pobiskupie

Zanim opiszemy wizytę u biskupa wypada wspomnieć, jak wjeżdżaliśmy z Lamu.

Kilka dni wcześniej ucięliśmy sobie przyjemną pogawędkę z pracownikiem biura Simpa Coach organizującym wyjazdy do Nairobi. Postanowiliśmy wtedy, że wyjedziemy pierwszym autobusem. Co prawda facet na bilecie napisał Departure time 6.00 – czyli odjazd o 6.00 – ale wszyscy wiedzą, że o 6.00 to wypływa prom, a autobus jest o 7.00. Facet na wszelki wpadek wziął nasz telefon.

Wstaliśmy w sobotę o 5 rano i przed 6 byliśmy porcie w Lamu. Tam wsiedliśmy do łódki, w której spędziliśmy 25 minut czekając na innych pasażerów. Wtedy zadzwonił facet i pyta gdzie jesteśmy – mówimy, że na łódce więc kazał nam się spieszyć i powiedział, że na nas czekają. Rozłączył się.

Wpadliśmy w lekką (ja) i wysoką (Daniel) nerwowość. Pomyliśmy godziny – autobus jest o 6.00! Jak na złość nadal trwało doładowywanie łódki pasażerami i workami. Ruszyliśmy o 6.35, ledwo się wlokąc. O 7 wysiedliśmy z łódki myśląc, ze już nic z tego, a tu stoi nasz pan i mówi Hello. My z pytaniem, czy się spóźniliśmy? A on – nie, spoko, czekamy na Was, ruszamy za 1 minutę. No myślałam ze szlag mnie strzeli. Na cholerę było dzwonić i doprowadzać męża do zawału serca????

Wsiedliśmy wreszcie w autobus, pan załatwił nam dobre miejsca – tuż za kierowcą, gdzie można było wyciągnąć nogi. Od 9 robiło się hardkorowo, bo upał się wzmógł i ledwo można było wytrzymać. Po 5 godzinach dojechaliśmy do Malindi, gdzie mieliśmy kilka godzin do wykorzystania. Najpierw udaliśmy się do ruin opuszczonego miasta z 14 wieku. Może to i fajne było, ale upal był taki, że ścieżkę przewidziana na 1,5 godziny zrobiliśmy w 20 minut, podpierając się zimnym piwem z pobliskiego baru (w Lamu nie można było kupić alkoholu, bo to muzułmańskie miasto).

Wróciliśmy matatu do miasta, a potem złapaliśmy tuk-tuka. To taki motor z tyłu z dwoma kółkami i miejscem siedzącym dla 3 osób z daszkiem. Znaczy miejsce z daszkiem, nie osoby. Ekstra przygoda za 4 złote! Pan zawiózł nas na plażę, gdzie Daniel popływał szybko – a mi się nie chciało bawić w przebieranie w te i we wte, tym bardziej, że fale były wysokie.

Potem zjedliśmy mega obiad w jakiej knajpce, gdzie pani kijem ganiała koty spod naszego stolika.

Ruszyliśmy w stronę autobusu, poszliśmy przez stare miasto, ale chyba inaczej rozumiem to pojęcie. Tutaj to wyglądało jak lokalne slumsy. Potem chcieliśmy napić się jeszcze owocowego soku. Łaziliśmy od kafejki do kafejki w poszukiwaniu, wreszcie pan powiedział, że ma taki, po czym przyniósł nam sok w butelce po wodzie. Tutaj sprzedają takie na ulicy – robią sok w większym opakowaniu i nalewają do plastikowych butelek. Do tej pory staraliśmy się unikać takich wynalazków, więc z lekka nas wycięło, ale wszystko dobrze się skończyło, choć sok był taki sobie.

Tuż potem ruszyliśmy w 9-godzinną podroż do Nairobi przez Mombasę. Od 19.00 było ciągle upalnie, jechało się ciężko, bo ciągle ktoś zwisał, siadał mi na łokciu (facet usadowił się na poręczy mego fotela, miałam jego tyłek przed twarzą!)opierał się o włosy itd. Koszmar. Całe szczęście od Mombasy byli tylko pasażerowie siedzący – nie stojący – więc było lepiej. O 1.00 w nocy autobus zatrzymał się na pól godziny na jedzenie i wszyscy poszli do baru coś zjeść. Niezła pora:)

Dojechaliśmy do Nairobi o 5 rano. Było jeszcze ciemno i większość ludzi została w autobusie czekając na wschód słońca, bo tak jest bezpieczniej. My taksówką pojechaliśmy do seminarium, gdzie też urzęduje tutejszy biskup. Biskup już był na nogach, dał nam pokój, w którym mogliśmy wziąć prysznic i pospaliśmy jeszcze trochę do 8.00. Potem razem z biskupem pojechaliśmy na Liturgię do okolicznej parafii w której biskup musiał wymienić księdza. Jedno z haseł brzmiało – widzimy jak wiele ojciec Mikołaj zrobił dla tej cerkwi – widzimy po tym, jak piękna jest ta katedra. Zmroziło nas trochę, bo kurde brzydka była. Między innymi na ikonostasie były krzyże-lampki z kolorowych szkiełek podświetlane świetlówką i zegarek większy od ikony ostatniej wieczerzy...

Potem cale szczęście dali obiad, bo głodni byliśmy. Po powrocie pogadaliśmy z biskupem, dał nam mnóstwo książek między innymi tłumaczenia nabożeństw na lokalne, plemienne języki kikuju, masajski, suahili, lua itd. Jakoś nie mają tu problemu dyskusji na temat języka. Swoją energię zużywają na tłumaczenie, a nie na puste gadki...

Biskup zrobił na nas wrażenie, bo w przeciwieństwie do naszych, był dość samodzielny, nie otaczała go świta asysty, sam się rozbierał z szat liturgicznych (Daniel był w szoku) i generalnie sam się obsługiwał. Poza tym był bardzo pogodny.

Odwieźli nas potem do Kamangu, czyli do fathera Georga. Father naprawdę się ucieszył, jak nas zobaczył. W międzyczasie pogadaliśmy z tutejszym starostą – Mzee. Mzee ma troje wnuków, które wychowuje. Dwójka z nich, chłopcy, to dzieci jego córki, która zmarła na AIDS i jej mąż też. Prawie do końca nie wiedziała, że jest chora. Jak oboje zmarli, Mzee wpadł na pomysł przebadania dzieci i okazało się, że młodszy z nich jest nosicielem HIV. Mzee teraz zmaga się z wirusem. Dzięki jakimś organizacjom dostaje leki dla Petera, ale cała opieka nad nim spadła na Mzee i jego żonę. Drugi wnuk nie jest zarażony i uczy się w szkole z internatem. Poza tym córka mzee, która ma 22 lata mieszka z rodzicami, i ze swoją 5-letnią córką – bo tu panna z dzieckiem szans na nic innego nie ma. I tak Mzee został ponownie ojcem małoletniej trójki. Najbardziej narzekał na suszę, która bardzo im utrudnia życie. Mówił, że nawet jego krowa patrzy na niego smutnym wzrokiem, bo nie ma co jej dać do jedzenia. Krowa dale litr mleka dziennie, bo nie ma co jeść za bardzo. Tak to życie tutaj wygląda...

Wczoraj całe szczęście spadło trochę deszczu, więc maja nadzieje, że sytuacja się poprawi...

Dziś z kolei prawie cały dzień spędziliśmy na zwiedzaniu muzeum. Bardzo ciekawe zresztą i dobrze zrobione, choć o 15.00 to ja już wymiękłam. Najciekawsze eksponaty to wykopane na terenie Kenii czaszki i szkielety praczłowieka – sprzed kilku i kilkunastu milionów lat. Daniel był bardziej wytrzymały, ale w końcu się stamtąd wyrwaliśmy, po drodze zahaczając jeszcze o park węży. Ten nudny i słaby niestety.

Jutro wybieramy się nad jedno jezioro, a w środę mamy robić jako eksponaty zoologiczne w szkole podstawowej w okolicy, gdzie mają nas pokazać dzieciom.

W czwartek przed północą wyruszamy do domu. A w piątek na Wiślickiej wojna o gaz ze spółdzielnią mieszkaniową Rakowiec:)

Pozdrawiamy

AD DC

piątek, 11 lutego 2011

Bye Lamu

Nasze lenistwo w Lamu powoli dobiega końca.


W środę po intensywnej wyprawie na snorkelling od razu poszliśmy zakupić jogurt owocowy. Nie to, że musieliśmy nagle wzbogacić nasze żołądki w mleczną florę bakteryjną, ale potrzebowaliśmy czegoś na oparzenia słoneczne. Kupiliśmy ananasowy i bananowy. Jogurty nie są tu zbyt popularne. Te miały smak gumy balonowej, więc akurat nadawały się na okładanie pleców.


Przelezelismy z jogurtem na plecach caly wieczor, dziekujac Niebiosom, ze mamy prysznic. Kolejnego dnia, czyli w czwartek, zmuszeni bylismy przebywac w miejscach zacioenionych, bo slonca mielismy na razie dość. Lezenie w miejscach zacienionych okazalo się dość rpzyjemne, zaklocone jedynia brakiem literatury do czytania (Daniel zabral mi ksiazke, a ja pozostale przeczytalam). Ale nie ma to jak miejscowosc turystyczna – kiupilam jakis kryminal po angielsku i na tyle mnie wciagnal, ze lyknelam już 250 stron.


Spacerujac w dzien po miasteczku natknelismy się na naszego kapitana z wyprawy w srode – Tarzana. Tarzan namowil nas na dzisiejsza krotka wycieczke na jeszcze inna wyspe.

Wczoraj poszlismy jeszcze się odchamic do muzeum- bylo nawet dość ciekawe. Byla między innymi eskpozycjha tutejswzych strojow meskich i damskich, a tazke inscenizacja suahilskiego wesela. Spedzilis,y tam 2 godziny, co jak na upalny to dzien to calkiem niezly wyczyn!


Wieczorem wyszlismy jeszcze raz i wdepnmelismy do kawiarni Whispers Garden Cafe- echh, by;la taka niafrykancka w swoim wystorju... Od razu widac bylo reke kogoś spoza – wszysto bardzo estetycznie, cudowny ogrod z wysokimi drzewami, czysciutko i milo – w srodku byli sami biali (ceny tez z wyzszej polki, ale nie straszne zbytnio). Zachwyceni zjedlismy po ciastku i wypilismy shake jogutowy z musli – pycha!


Dziś z kolei wspolnie z Tarzanem i kolega poplynelismy na pobliska wyspe Manda. Tu znow zachwycalismy się plaza, ciepla i plytka woda, poszlismy na dlugi spacer, podzieiwajac luksusoway hotel zbudowany n nabrzezu, gdzie bialy menedzer pouczal czarnych czlonkow obslugi jak należy odnosic się do gosci. Goscie, którzy przyplyneli lodka, powitani zostali sokiem z owocow, i w ogole pelen Wersal... Spedzilismy tam kilka godzin i glod przygnal nas z powrotem do Lamu. Przy czym samo plyniecei tam bylo przyjemnoscia – chlopaki postawili zagle na lodzi, lodz sunela leniwie, bardzoe owlno wzdluze brzego, my siedzielismy podziwiajac widoki, lapiac ostatnie promienie slonca i sluchajac „Don't worry be happy”. Klimacik do pozazdroszczenia.


Na obiad wybralismy się znow na rybe smazona (dwa dania, plus dwa soki pollitorowe lacznie 20 zl). Kelner, który widzial nas już 4 raz, dal nam swoj numer telefonu, zebysmy się odezwali, jak rpzyjedziemy nasteonym razem...:)


Wieczorem poszlismy jeszcze raz na spacer, popatrzec na osly i ponapawac się powlna atmosfera...



Jutro o 6 rano wyruszamy w kierunku mombasy, a potem nocnym autobusem do Nairobi. W niedziele, jeśli się uda, bedziemy na Liturgii w seminarium, i być mose spotkasmy się z biskupem, jeśli tylko father George nam to zalatwi. A potem może być ciezko z internetem, ale bedziemy się snuc gdzies w okolicach Nairobi i Fathera G.


Pozdrawiamy


AD

środa, 9 lutego 2011

Pole pole

Ech… życie w Lamu w porównaniu do jakiegokolwiek miejsca, w którym byliśmy do tej pory, to sielanka… Nic się tu nie dzieje, nic nie zakłóca życia oprócz śpiewającego pod oknem koguta I pokrzykujących osłów….

Nasza pierwsza wizyta na plaży zakończyła się lekką spalenizną, co nie przeszkodziło nam kolejnego dnia znów wybrać się na plażę. Tym razem na krotko – poszliśmy trochę dalej, w miejsce, gdzie było zupełnie bezludnie. Wokół tylko biały piasek i błękitna woda. Od czasu do czasu stado osłów przenosiło piach z plaży na jakąś budowę (osły mają specjalne kosze, jak sakwy rowerowe, w które właściciele osła pakują rożne towary do przewiezienia). Były też dwa wielbłądy, ale nie wiem, co one tam robiły, może za przynętę dla turystów:)

Plaża jest oddalona o jakieś 3 km, ale jak się idzie nad wodą, to spacer jest całkiem przyjemny i relaksujący.

Tego dnia nie poszliśmy na obiad, bo rano, jeszcze na śniadaniu, zaczepił nas niejako Ali Hippi, znany tutejszy “biznesmen”. Ali od 33 lat organizuje u siebie w domu kolacje dla turystów, by pokazać prawdziwe życie suahili (to jeden z ludów). No więc daliśmy się zaprosić. Ali ma około 60 lat i niezłą gadkę, codziennie gości u niego kilka osób.

My jednak byliśmy tam sami, bo nasi współgoście zrezygnowali. Więc wieczorem razem z Alim, w czapeczce i o lasce, spacerkiem udaliśmy się do sąsiedniej wioski. Na podwórko Alego jest specjalnie przygotowane miejsce – wyścielone matą, gdzie goście jedzą posiłki. Ali zaczął od przekąsek – słonych bułeczek z nadzieniem krabowym z dużą ilością czosnku, cebuli i papryki. Potem było czapati- naleśniki z sosem rybnym, a potem ryba w sosie z ryżem. Na koniec langusta. A do popicia tamarine juice – cokolwiek to jest:) .

Potem Ali wyciągnął organki i jak na zawołanie zbiegły się dzieci z całej wioski, i zaczęły razem z Alim śpiewać piosenki. Wszystko było bardzo miłe i ładne, choć nie czuliśmy się jakoś super komfortowo – nie trzeba było całej wsi angażować:)

Po kolacji syn Alego odprowadził nas do hotelu.

Dziś rano popłynęliśmy na wycieczkę – snorkelling na sąsiedniej wyspie. Poznaliśmy tu polskie rodzeństwo, Iwonę i Pawła, do których dołączyliśmy.

Płynęliśmy drewnianą łodzią z żaglem, a ekipę stanowiło 4 młodych chłopaków, wszyscy zafascynowani Bobem Marleyem i reggae. Kiedy już dopłynęliśmy na wyspę, mogliśmy ponurkować z maską (to właśnie snorkelling) – mi szlo słabo, bo słabo pływam, ale coś tam było widać w tych rafach. Jak już obejrzeliśmy rybki, to popłynęliśmy na pięęęęękną wyspę i cudowną plażę, gdzie my udaliśmy się na spacer, a nasza załoga robiła obiad. Widoki były cudowne, woda ciepła i czysta, piasek biały jak z pocztówki. Dość powiedzieć, że tuz obok są luksusowe domki na miodowe miesiące, gdzie noc kosztuje 500 dolarów…

Na obiad chłopaki zaserwowali rybę w całości, ryż z sosem warzywnym i przegląd tutejszych owoców. Było pysznie. Po czym my oddaliśmy się relaksowi, a oni poszli gotować na sąsiednią łódkę. Coś tam też palili, wiec wrócili dość weseli. Po kilku godzinach pływania i wylegiwania się na łódce w drodze powrotnej śpiewali nam lokalne piosenki:). Moim najgorszym przeżyciem było wdrapywanie się z wody do łódki. Czułam się jak wieloryb wyciągany na brzeg;(

Efektem dzisiejszego dnia jest okropna spalenizna mimo smarowania się wielokrotnie kremami z dużym filtrem. Coś tu te filtry nie działają. Na wieczór zakupiliśmy jogurt bananowy, mamy nadzieję, że pomoże na obolałe plecy.

Przed chwilą odbyliśmy jeszcze interesującą pogawędkę w biurze rezerwacji autobusów. Zarezerwowaliśmy autobus do Nairobi na sobotę, przy okazji dyskutując z panem, który pochodzi z Lamu, ale jak miał 27 lat i pracował na plaży jako naganiacz na turystów, poznał swoją żonę Niemkę i wyjechał do Niemiec (chłopak zrobił biznes życia;). Very nice:)

Mamy tu jeszcze dwa dni do spędzenia. Lamu jest cudownie powolne (to tytułowe pole pole – “wolno”), nie ma samochodów, osły nie są agresywne, ludzie przyjaźni, duży sok z mango (półlitrowy) kosztuje 3 złote. Jest extra:)

Pozdrawiamy

AD