poniedziałek, 14 lutego 2011

Biskup, przedbiskupie i pobiskupie

Zanim opiszemy wizytę u biskupa wypada wspomnieć, jak wjeżdżaliśmy z Lamu.

Kilka dni wcześniej ucięliśmy sobie przyjemną pogawędkę z pracownikiem biura Simpa Coach organizującym wyjazdy do Nairobi. Postanowiliśmy wtedy, że wyjedziemy pierwszym autobusem. Co prawda facet na bilecie napisał Departure time 6.00 – czyli odjazd o 6.00 – ale wszyscy wiedzą, że o 6.00 to wypływa prom, a autobus jest o 7.00. Facet na wszelki wpadek wziął nasz telefon.

Wstaliśmy w sobotę o 5 rano i przed 6 byliśmy porcie w Lamu. Tam wsiedliśmy do łódki, w której spędziliśmy 25 minut czekając na innych pasażerów. Wtedy zadzwonił facet i pyta gdzie jesteśmy – mówimy, że na łódce więc kazał nam się spieszyć i powiedział, że na nas czekają. Rozłączył się.

Wpadliśmy w lekką (ja) i wysoką (Daniel) nerwowość. Pomyliśmy godziny – autobus jest o 6.00! Jak na złość nadal trwało doładowywanie łódki pasażerami i workami. Ruszyliśmy o 6.35, ledwo się wlokąc. O 7 wysiedliśmy z łódki myśląc, ze już nic z tego, a tu stoi nasz pan i mówi Hello. My z pytaniem, czy się spóźniliśmy? A on – nie, spoko, czekamy na Was, ruszamy za 1 minutę. No myślałam ze szlag mnie strzeli. Na cholerę było dzwonić i doprowadzać męża do zawału serca????

Wsiedliśmy wreszcie w autobus, pan załatwił nam dobre miejsca – tuż za kierowcą, gdzie można było wyciągnąć nogi. Od 9 robiło się hardkorowo, bo upał się wzmógł i ledwo można było wytrzymać. Po 5 godzinach dojechaliśmy do Malindi, gdzie mieliśmy kilka godzin do wykorzystania. Najpierw udaliśmy się do ruin opuszczonego miasta z 14 wieku. Może to i fajne było, ale upal był taki, że ścieżkę przewidziana na 1,5 godziny zrobiliśmy w 20 minut, podpierając się zimnym piwem z pobliskiego baru (w Lamu nie można było kupić alkoholu, bo to muzułmańskie miasto).

Wróciliśmy matatu do miasta, a potem złapaliśmy tuk-tuka. To taki motor z tyłu z dwoma kółkami i miejscem siedzącym dla 3 osób z daszkiem. Znaczy miejsce z daszkiem, nie osoby. Ekstra przygoda za 4 złote! Pan zawiózł nas na plażę, gdzie Daniel popływał szybko – a mi się nie chciało bawić w przebieranie w te i we wte, tym bardziej, że fale były wysokie.

Potem zjedliśmy mega obiad w jakiej knajpce, gdzie pani kijem ganiała koty spod naszego stolika.

Ruszyliśmy w stronę autobusu, poszliśmy przez stare miasto, ale chyba inaczej rozumiem to pojęcie. Tutaj to wyglądało jak lokalne slumsy. Potem chcieliśmy napić się jeszcze owocowego soku. Łaziliśmy od kafejki do kafejki w poszukiwaniu, wreszcie pan powiedział, że ma taki, po czym przyniósł nam sok w butelce po wodzie. Tutaj sprzedają takie na ulicy – robią sok w większym opakowaniu i nalewają do plastikowych butelek. Do tej pory staraliśmy się unikać takich wynalazków, więc z lekka nas wycięło, ale wszystko dobrze się skończyło, choć sok był taki sobie.

Tuż potem ruszyliśmy w 9-godzinną podroż do Nairobi przez Mombasę. Od 19.00 było ciągle upalnie, jechało się ciężko, bo ciągle ktoś zwisał, siadał mi na łokciu (facet usadowił się na poręczy mego fotela, miałam jego tyłek przed twarzą!)opierał się o włosy itd. Koszmar. Całe szczęście od Mombasy byli tylko pasażerowie siedzący – nie stojący – więc było lepiej. O 1.00 w nocy autobus zatrzymał się na pól godziny na jedzenie i wszyscy poszli do baru coś zjeść. Niezła pora:)

Dojechaliśmy do Nairobi o 5 rano. Było jeszcze ciemno i większość ludzi została w autobusie czekając na wschód słońca, bo tak jest bezpieczniej. My taksówką pojechaliśmy do seminarium, gdzie też urzęduje tutejszy biskup. Biskup już był na nogach, dał nam pokój, w którym mogliśmy wziąć prysznic i pospaliśmy jeszcze trochę do 8.00. Potem razem z biskupem pojechaliśmy na Liturgię do okolicznej parafii w której biskup musiał wymienić księdza. Jedno z haseł brzmiało – widzimy jak wiele ojciec Mikołaj zrobił dla tej cerkwi – widzimy po tym, jak piękna jest ta katedra. Zmroziło nas trochę, bo kurde brzydka była. Między innymi na ikonostasie były krzyże-lampki z kolorowych szkiełek podświetlane świetlówką i zegarek większy od ikony ostatniej wieczerzy...

Potem cale szczęście dali obiad, bo głodni byliśmy. Po powrocie pogadaliśmy z biskupem, dał nam mnóstwo książek między innymi tłumaczenia nabożeństw na lokalne, plemienne języki kikuju, masajski, suahili, lua itd. Jakoś nie mają tu problemu dyskusji na temat języka. Swoją energię zużywają na tłumaczenie, a nie na puste gadki...

Biskup zrobił na nas wrażenie, bo w przeciwieństwie do naszych, był dość samodzielny, nie otaczała go świta asysty, sam się rozbierał z szat liturgicznych (Daniel był w szoku) i generalnie sam się obsługiwał. Poza tym był bardzo pogodny.

Odwieźli nas potem do Kamangu, czyli do fathera Georga. Father naprawdę się ucieszył, jak nas zobaczył. W międzyczasie pogadaliśmy z tutejszym starostą – Mzee. Mzee ma troje wnuków, które wychowuje. Dwójka z nich, chłopcy, to dzieci jego córki, która zmarła na AIDS i jej mąż też. Prawie do końca nie wiedziała, że jest chora. Jak oboje zmarli, Mzee wpadł na pomysł przebadania dzieci i okazało się, że młodszy z nich jest nosicielem HIV. Mzee teraz zmaga się z wirusem. Dzięki jakimś organizacjom dostaje leki dla Petera, ale cała opieka nad nim spadła na Mzee i jego żonę. Drugi wnuk nie jest zarażony i uczy się w szkole z internatem. Poza tym córka mzee, która ma 22 lata mieszka z rodzicami, i ze swoją 5-letnią córką – bo tu panna z dzieckiem szans na nic innego nie ma. I tak Mzee został ponownie ojcem małoletniej trójki. Najbardziej narzekał na suszę, która bardzo im utrudnia życie. Mówił, że nawet jego krowa patrzy na niego smutnym wzrokiem, bo nie ma co jej dać do jedzenia. Krowa dale litr mleka dziennie, bo nie ma co jeść za bardzo. Tak to życie tutaj wygląda...

Wczoraj całe szczęście spadło trochę deszczu, więc maja nadzieje, że sytuacja się poprawi...

Dziś z kolei prawie cały dzień spędziliśmy na zwiedzaniu muzeum. Bardzo ciekawe zresztą i dobrze zrobione, choć o 15.00 to ja już wymiękłam. Najciekawsze eksponaty to wykopane na terenie Kenii czaszki i szkielety praczłowieka – sprzed kilku i kilkunastu milionów lat. Daniel był bardziej wytrzymały, ale w końcu się stamtąd wyrwaliśmy, po drodze zahaczając jeszcze o park węży. Ten nudny i słaby niestety.

Jutro wybieramy się nad jedno jezioro, a w środę mamy robić jako eksponaty zoologiczne w szkole podstawowej w okolicy, gdzie mają nas pokazać dzieciom.

W czwartek przed północą wyruszamy do domu. A w piątek na Wiślickiej wojna o gaz ze spółdzielnią mieszkaniową Rakowiec:)

Pozdrawiamy

AD DC

2 komentarze:

  1. Good luck ze spoldzielnia. To dziwna koincydencja, ale moi tesciowie mieszkaja na Wislickiej. Zatem znam bol. Z drugiej reki.

    OdpowiedzUsuń
  2. No, bitwę dziś udało się wygrać!

    OdpowiedzUsuń