poniedziałek, 7 lutego 2011

Lamu

Lamu to wyspa, na którą wreszcie udało nam się dotrzeć. Podróż była dość wyczerpująca.

W niedziele rano wstaliśmy o 6.00 (padliśmy o 20.00, więc zdążyliśmy się wyspać). Po krótkim śniadaniu pt. chleb pompowany i dżem galaretowaty poszliśmy na autobus, na który już mieliśmy bilet. Autobus ruszył, mieliśmy niezłe miejsca, nie było gorąco – zajęliśmy się czytaniem.

Po drodze zatrzymywaliśmy się w rożnych miasteczkach, gdzie lokalsi sprzedawali rożne rzeczy – np. długopisy, cygara, wodę, soki samoróbki w butelkach po coli, papierosy itd. Wszystko to przez okno autobusu. Kupiliśmy najpierw samosa (taki pieróg z cebulą w środku) a potem ananasa w kawałku (pycha – 40 gr!). Droga mijała, upał gęstniał, a w autobusie skończył się wersal. Wsiadło więcej ludzi niż siedzeń, najpierw się kłócili, koniec końców siedzieli na skrzynkach po coli w przejściu. Było coraz goręcej, droga zrobiła się masakryczna, trzęsło niemiłosiernie, a ludzi coraz więcej. Udało nam się dotrzeć do celu po 7 godzinach jazdy. Wymęczeni i nieco brudni wysiedliśmy. Nasz bagaż, jak się okazało, jechał w luku razem z workami mąki, więc był dziko brudny. Pasażerowie autobusu wieźli w ogóle dużo dziwnych rzeczy – worki ziemniaków, mąki, jakichś liści, paczki, pudła itd. Co się nie zmieściło w bagażniku, jechało na dachu.

Jak już wzięliśmy bagaże i wyrwaliśmy się od naganiaczy, poszliśmy do portu, żeby wsiąść w łódkę, która jedzie na wyspę. Do łódki wpakowało się mnóstwo osób, wszyscy ze swoimi workami, koszami, ziemniakami i krzakami. Przypominało to łodzie somalijskich uchodźców. Nie wyglądało różowo. Daniel pocieszał, że brzeg blisko, jak coś, to się dopłynie. Nasze plecaki były na brezentowym dachu przykrywającym łódkę.

Szefostwo łódki chyba samo widziało, że nie za bardzo to idzie, więc w połowie drogi podpłynęliśmy do większej łodzi, która płynęła na inną wyspę, i ci, którzy chcieli na tę inną wyspę, wysiedli- przesiedli się z naszej łodzi do ich lodzi (na wodzie) razem ze swoimi tobołkami. Nasza łódka mogła wreszcie nabrać tchu. Po prawie godzinie dojechaliśmy do Lamu, nieco przerażeni tą podrożą. Jedyną pociechą był dla nas jakiś biały facet, który wyglądał na lokalsa, wiec stwierdziliśmy, że skoro on płynie, to spoko.

Po wyjściu z lodzi dopadł nas jakiś facet, rzekomo przedstawiciel biura turystycznego. Ale ja już przestałam im tutaj wierzyć, bo wszyscy mówią dzień dobry, a potem chcą za to pieniędzy. Więc ruszyliśmy do hotelu, ale od pracownika biura nie mogliśmy się opędzić. Co więcej, w przewodniku piszą, że tzw. naganiacze dostają prowizję od hotelu za przyprowadzenie gościa, ale wtedy cena jest wyższa, tym bardziej nie chcieliśmy kolesia mieć ze sobą.

Trafiliśmy do całkiem miłego hotelu opisanego w przewodniku. Znów z ulgą wzięliśmy prysznic i poszliśmy zwiedzać miasteczko Lamu. To tak duże miasto, że przejście wzdłuż całości zajmuje jakieś 20 minut. Nie ma tu żadnych samochodów – wszyscy jeżdżą na osłach. Osłów jest pełno! Łażą sobie luzem, nie wiem, skąd ludzie wiedza który czyj. W oślą kupę też łatwo wstąpić, ale nie jest źle- jest dość sucha;)

Główna arteria – Harambee Avenue (po nazwie trzypasmówka) – ma szerokość osła;).

Co nas od początku zdziwiło to to, że ludzie mówią tu bezinteresownie dzień dobry. Nie wszyscy czegoś chcą i są bardzo mili. Wczoraj jedliśmy kolację w tutejszej lokalnej knajpie, podkarmiając resztkami ryby dwa knajpiane koty. Wieczór skończyliśmy spacerem na plażę i znów wcześnie padliśmy.

Dziś rano w hotelu dostaliśmy śniadanie, które zaczęło się zestawem owoców – mango, papai i bananem. Potem jajka vel omlety, do tego mazidło do chleba i galareta o smaku śliwek;).

Potem wybraliśmy się na plażę – w morderczym marszu w dzikim upale leźliśmy przez piaski jak przez pustynię. Do tego pomieszaliśmy drogę, więc wyszło tym dłużej. Jakiś uczynny chłopiec nas wreszcie podprowadził. Plaża okazała się ekstra – żółty piasek i błękitna woda, do tego palące słońce – nawet Daniel sceptyk filtrów smarował się ciągle. Woda super ciepła i siedzieliśmy tam do popołudnia. Powrót nie okazał się straszny, bo szliśmy nad woda, przyjemnie wiał wiatr i widać było cel;)

Potem jeszcze zaszliśmy do fryzjera – Daniel koniecznie chciał się obciąć. Już się bałam, że zrobią go na Murzyna, ale jakoś się udało i wygląda nie najgorzej. I cieszy się, że ma wreszcie krótkie włosy.

Na obiad zjedliśmy dwie ryby – smażoną i curry – były extra!

I w ten Boski sposób zamierzamy się byczyć do końca tygodnia!

Pozdrawiamy

A&D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz