poniedziałek, 31 stycznia 2011

Sobota

W sobotę byliśmy w Kikuju, skąd napisałam pierwszy post tutaj, ale potem działy się jeszcze ciekawe rzeczy.

Po pierwsze ksiądz zabrał nas do swego domu. Dom, jak u nas na wsi, średni standard, jakieś 30 lat temu. Generalnie styl tutaj jest taki – robię z czego mam i jak mi wyjdzie. Więc estetyka to na średnim poziomie. Dom księdza dość duży, jak na standardy, meblościanka (mała) i wielki komplet wypoczynkowy w salonie. Na kanapie 3 kociaki. Ksiądz twierdzi, ze ma dużo szczurów na strychu, wiec hoduje wojowników:)

Domy tu, jeśli są lepsze, mają blaszane ściany z blachy falistej, starsze i biedniejsze – z błota i deseczek. Ksiądz opowiadał też, jak mu się dwa razy włamali obdzierając blachę – i ukradli kasę za sprzedaną wcześniej krowę.

Od księdza, gdzie papadia (żona) poczęstowała nas czapati (naleśniki, ale bez jajek) poszliśmy odwiedzić jego ciocię. Tutaj dopiero była faza. Ciocia siedziała w czymś a la kurnik z blachy i gotowała kolację. Miała coś w stylu betonowego pudła, w którym palił się ogień, a na wierzchu były fajerki z miejscem na garnek. Komina nie ma, dym ucieka, dziura w suficie. Ciocia gotowała tradycyjną tutaj potrawę – fasolę z kukurydzą. Z grzeczności dostaliśmy trochę, ale ledwo to w siebie wcisnęłam, tak już byłam objedzona. Dzieci patrzyły na nas z przerażeniem, w tym około 3-letnia dziewczynka miała szok w oczach. Ciocia bardzo mila, pokazała nam swoje gospodarstwo, choć niewiele było do oglądania. Ma 4 synów i wszyscy z żonami mieszkają na tym samym podwórku, w blaszanych chatkach wielkości jednego pokoju, razem z nieskończoną ilością dzieci. Mają 3 krowy, jakieś owce i kury. Na oko widać, że bieda aż piszczy. Odprowadził nas podpity kuzyn fathera.

Potem zajechaliśmy jeszcze do mzee. Mzee to określenie starszego pana, ten mzee to starosta parafii. Bardzo miły pan wychowujący swego wnuka, którego rodzice zmarli na AIDS, i córkę córki (to częsty przypadek – córki z nieślubnymi dziećmi zostają na wieki z rodzicami). Dom skromny, choć bardzo czysty. Poczęstowali nas herbatą z mlekiem i dali nam 10 jajek w prezencie na niedzielne śniadanie. Pogadaliśmy o serialach, które oglądają w małym, czarno-białym telewizorku, oczywiście – zero łazienki, wody bieżącej ani nic takiego. Nie sprawia to smutnego wrażenia, ale po prostu uświadamia, jaka tu jest bieda.

Łazienki w tym rejonie ludzie nie maja również z powodu problemów z wodą. W naszym mieszkanku teoretycznie jest bieżącą woda, ale już dwa razy przestała cieknąć z kranu, a my jak żuczki zostawaliśmy z kranówką do umycia zębów, nie mówiąc o reszcie. Prysznic już mi się śni, ostatnio miałam z nim styczność 27 stycznia na Wiślickiej:).

To tyle o sobocie.

Nairobi

Dziś za to (poniedziałek) jesteśmy w Nairobi. Byliśmy w parku przy parku narodowym, udało nam się zobaczyć lamparta, geparda i inne mniejsze zwierzęta, w tym na drogę wylazł nam guziec (od razu mi się przypomniał Poranek Kojota).

Chcemy jeszcze zajść do muzeum narodowego.

Jutro wyruszamy na safari ze znajomym znajomego księdza. Orthodox Networking. Generalnie safari kosztuje jakieś bimbaliony, wiec kasa się topi. Jak coś, to przejdziemy na chleb i wodę.


Pozdrawiamy wszystkich gorąco

A&D

Liturgia

Niedzielną Liturgię odbyliśmy w lokalnej parafii, oddalonej od naszego miejsca spania o 7 m. Udało nam się nie zaspać. Kiedy wmaszerowaliśmy do cerkwi o 8.30 spojrzało na nas kilkanaście zdziwionych oczu dorosłych i ze 20 par zszokowanych oczu dziecięcych. Dzieci nie miały oporów – wgapiały się w nas przez kolejne 15 minut bez przerwy. Potem im przeszło, ale tu na wsi to podobno dość ważne wydarzenie – zobaczyć mzungu (białego).

Początkowo nie bardzo wiedzieliśmy, co się dzieje, bo nabożeństwo było w języku Kikuju (to język lokalnego plemienia). Father George twierdzi, że ludzie nie lubią, jak sią sprawuje w suahili, a tym bardziej po angielsku. Kikuju jest najbardziej odpowiedni, bo wszyscy nim mówią i wszyscy go rozumieją.

Liturgia minęła dość szybko. Na końcu odbyło się jeszcze tzw. praising time – czas na śpiewanie chrześcijańskich piosenek z bębenkami, pokrzykiwaniem, klaskaniem, podrygiwaniem w takt piosenki. To dopiero była faza.

Potem ksiądz powiedział żywiołowe kazanie, gdzie pytał ludzi, czy się zgadzają, a czasem kazał podnieść ręce tym, którzy się z nim zgadzają. Ludzie też często mu potakiwali.

Potem szef rady parafialnej (czyli tutejszy Daniel, ale taki trochę ważniejszy, bo parafia większa;)) ogłosił kilka rzeczy, między innymi przywitał nas i poprosił, żeby coś powiedzieć. No więc wyskoczyliśmy z ławek na środek i powiedziawszy kilka zdań po angielsku, a Father tłumaczył na Kikuju. Ja mówiłam, Daniel potakiwał, co wprawiało w wesołość dość tradycyjne społeczeństwo lokalne, gdzie to zwykle faceci mówią, a kobiety gotują. Co więcej, kiedy powiedziałam Danielowi, żeby coś powiedzial, a on odmówił skinieniem głowy, panie z pierwszych rzędów dały w śmiech. Chyba im się spodobało!

Rozdaliśmy zapasy ikonek, które przywieźliśmy, żałując, że wzięliśmy tak mało. Na liturgii było około 200 osób, ale father mówił, że wielu z nich nie ma w domu ikony, wiec nawet prosta papierowa jest im bardzo potrzebna.

W czasie liturgii było tez przekazanie sobie znaku pokoju – czyli uśmiech i uścisk ręki dla sąsiadów – pani z dwóch rzędów dalej do mnie przyszła! Było super.

Pytaliśmy ojca, kto u nich piecze prosfory- otóż są dyżury parafianek – nie muszą zatrudniać prosfornika(!!!), a jak parafianka zapomni, to ksiądz w noc z soboty na niedzielę odwala obowiązek. Prosfory były lekko gumiaste, ale jakoś nic się nie stało, piorun nie uderzył (!). Niezły odchył tu maja;)

Potem wszystko zaczęło się toczyć tradycyjnym, wolnym afrykańskim rytmem. Ja już trochę miałam dość siedzenia na miejscu, czas zwiedzać! Powiedziałam księdzu, że może pojedziemy do Nairobi, to pokiwał głową. Gdybyśmy byli sami, to byśmy zjedli wczorajszą kolację na późne śniadanie i o 13 byśmy pojechali do Nairobi (30km). Ale ksiądz był wyluzowany. Najpierw zjedliśmy śniadanie (tost z dżemem i kawą z mlekiem, plus jajecznica, z jajek, które wczoraj dostaliśmy w prezencie). Jak już się nafutrowałam pod korek, bo mieliśmy jechać do N., ksiądz powiedział, że teraz czas na relaks, a potem zjemy obiad. Wyszliśmy na podwórko, a jakaś młoda dziewczyna posprzątała po nas w naszym mieszkanku, mimo moich słabych protestów (słabych z powodu strachu, by nie sprzeciwiać się gospodarzowi i dostosować się do rozkazów proboszcza – taki tik z Polski;)).

No więc zjedliśmy ten obiad (tym razem puree z ziemniaków i fasoli, sos z mięsa i kapusty na lekko ciepło). Niespodziewanie zrobiła się 16 i już nie było szans na wyjazd dokądkolwiek. No więc poddałam się z tym Nairobi. W międzyczasie ksiądz oprowadził nas po rożnych miejscach. Pokazał nam między innymi spotkania młodzieży, gdzie powiedziałam im, że u nas młodzież organizuje dyskoteki, czym byli zdziwieni, a ksiądz oburzony. Potem widziałam, jak w cerkwi podrygiwali w rytm piosenek i ksiądz mówił, że to mój wpływ.

Zaprosiłam ich również do nas, licząc że przynajmniej kilku osobom da się zafundować bilet (dla nich to granica nie do przeskoczenia – podobnie jak dla nas kilkadziesiąt lat temu). Ojciec George się napalił, chcą zobaczyć zimę.

Potem poszliśmy na fascynujący spacer po okolicy. Father i jego pracownik Paul, no i my wybraliśmy się z wizytą do pewnej starszej pani. Szliśmy jakieś 45 minut, w tym po drodze natknęliśmy się na płaszczyznę kilkuhektarową, otoczoną pagórkami. Okazało się, że w porze mokrej jest to jezioro, a w suchej puste pole – ale zadziwiająco płaskie. Widzieliśmy też chłopca, któremu krowa wlazła do stawu i nie chciała wyjść, bo znalazła tam zieloną trawę (w Kenii teraz jest straszna susza).

Pani, którą mieliśmy odwiedzić ma około 90-100 lat (tego nikt nie wie). Mieszka w glinianym domku, z jednym okienkiem, obok domu syna. Nie wstaje z łóżka i jest bardzo chuda. Nie bardzo już kojarzyła, ale ksiądz stawia sobie taki obowiązek, by odwiedzać starszych, chorych ludzi. Odmówił krotką modlitwę i namaścił ją olejem, wszystko było naprawdę wzruszające, aż nie miałam siły robić zdjęć.

Potem wracając odwiedziliśmy jeszcze jedną rodzinę, gdzie wypiliśmy tradycyjny napój – herbatę z mlekiem. Tutaj w ogóle tradycyjne napoje są dość dziwne. Na śniadanie przynoszą wrzątek wymieszany z mlekiem, do którego można sobie wrzucić herbatę lub kawę. Wszystko z lekka czuć krową (co chyba dobrze świadczy o mleku:)).

Na śniadanie jedzą tosty z dżemem i mazidłem zero procent tłuszczu (oblecha). Dopiero lunch i kolacja są porządnymi posiłkami (aż za porządnymi). Wczoraj jedliśmy czapati – placki z maki wody i oleju, coś jak podpłomyki, z gulaszem mięsnym – bardzo dobre, my próbowaliśmy też z dżemem, ale lokalsi patrzyli na nas dziwnie.

Potem szliśmy do domu (ze spaceru) przez kilka wsi, gdzie wzbudzaliśmy sensację. Dzieci reagują na białych rożnie – z entuzjazmem (biegnąc za nami ze śmiechem i podniecając się zagadaniem do mzungu (białego)) – patrząc na nas nieśmiało swoimi wielkimi oczyma albo uciekając z płaczem (to mniejsze).

sobota, 29 stycznia 2011

Kikuju

Wbrew pozorom nie było tak źle i udało nam się zalogować w kafejce internetowej w Kikuju. Jest 30 stopni, powyżej zera, jakby ktoś miał wątpliwości. Tuż po przylocie powitał nas ojciec George, tutejszy proboszcz i ugościł w domu parafialnym. Mieszkamy tuż obok miejscowej parafialnej kliniki medycznej (to dużo powiedziane), złożonej z 6 łóżek. Nie wygląda to jak u nas, ale powstało dzięki wyjątkowej determinacji tutejszego proboszcza, który doprowadził do jej organizacji, a teraz walczy, by ją utrzymać. Oprócz kliniki parafia prowadzi średnią szkołę dla młodzieży. I szkoła i przychodnia są płatne, aczkolwiek na poziomie dostępnym dla tutejszych ludzi. Dzięki temu parafia zatrudnia na stałe (aczkolwiek za niewielkie pieniądze) 15 osób!

Ociec George jest bardzo miły i troszczy się o nas starannie. Ma 40 lat i 5 dzieci! Na lunch i kolacje były ziemniaki – Daniel jest happy:). Nie ma łazienki i ciepłej wody – jest za to sedes “paradise” i spłuczka produkcji malezyjskiej.

Jutro będziemy tu na liturgii, a w poniedziałek ruszamy do Masai Mara – parku narodowego na safari. Ksiądz ma znajomych tam, więc może da się coś załatwić w normalnej cenie. Sieć prawosławna jest dość dobrze rozwinięta, jak pojedziemy nad ocean też ma nas ktoś odebrać i oprowadzić – to jest orthodox net working:).

Chciałabym napisać więcej, ale w tej cholernej kafejce jest tak beznadziejna klawiatura, że się nie da:).


BTW. Kikuju to nazwa miasteczka 30 km od Nairobi i plemienia, z którego wywodzi się obecny prezydent Kenii i father George, który się nami zajmuje.

Wczoraj jeszcze udało nam się zobaczyć zachód słońca nad doliną ryftową. Dolina to fragment wielkiego rowu afrykańskiego - takiej dużej przerwy miedzy płytami tektonicznymi, która powstała wiele lat temu (o szczegóły zapytajcie Alinę A.). Kiedyś były tu wulkany, teraz jest żyzna i coraz bardziej zaludniona ziemia. Widok niesamowity. Zachód słońca trwał 10 minut - tu się to szybko odbywa:). Po zachodzie od razu robi się ciemno i zimno (15 stopni!).

Nie ma komarów, psy i koty wyglądają jak u nas. Za to dla lokalnych dzieci stanowiliśmy mega atrakcję - coś jak Murzyn na odpuście w Lewkowie Starym.

Każda rodzina ma osła, który pasie się w okolicznym rowie, albo przenosi wodę - Daniel zachwycony, to jego ulubione zwierzę:)

Pozdrawiamy wszystkich, wierzący niech nas wspomną na swojej liście:)

Buziaki