poniedziałek, 30 listopada 2009

Fotki

Uwaga, są zdjęcia:)

To wstępne oglądanie, ze szczegółami opowiemy kiedyś, u nas. Na razie szykujemy się do święta parafialnego, na które zapraszamy.

A fotki tutaj



Buziaki

poniedziałek, 23 listopada 2009

Powrót:)

Udało nam się zdrowo powrócić na ojczyzny łono:)

Ale na zdjęcia jeszcze chwilę trzeba zaczekać, bo strasznie ich dużo:)

PozderQ

czwartek, 19 listopada 2009

Petronas Towers

Dziś wreszcie udało nam się zwiedzić te głupie wieże. Musieliśmy w tym celu wstać o 6 rano, żeby w kolejce odstać godzinę i dostać bilet na 9.45.

Wieża jak wieża - byśmy powiedzieli, widok wcale nie powalający. A do tego taka dawka propagandy, ze głowa boli. W pierwszej części w sali kinowej był film 3D o Petronas - myślałam, że o wieżach, a to była 10 minutowa reklama firmy Petronas. Propaganda jak za komunizmu, tylko w nowszej technologii.

Lepszym wydarzeniem dnia był nasz obiad w jakiejś knajpie na ulicy, gdzie jedli sami lokalni, na stole stal dzbanek z woda do umycia rak, a jedliśmy rybę smażoną na grilu na ulicy. Kwintesencja tutejszości:)

Wczoraj za to przeżyliśmy kolejne wydanie programu Mann i Materna przedstawia - czyli wspólną imprezę z Apu i Chrisem. Tym razem Apu przygotował wegetariańskie danie jednogarnkowe, było super.

Dziś już jak widać zbieramy się do wyjazdu, za chwilę lecimy się pakować.

Jak zwykle prosimy o trzymanie kciuków:)

PozderQ

A&D

środa, 18 listopada 2009

Melaka

Wczorajszy upojny wieczór zakończyliśmy imprezą z Chrisem i Apu, który dla nas gotował. Apu to kolega Chrisa, wcześniej "father's drinking partner". Ale naprawdę miły i dobry człowiek, przynajmniej sprawia takie wrażenie:). Wczoraj zrobił dla nas chilli z indyka - niby średnio ostre, ale jak dla mnie jeść się nie dało. Czekałam na to cały dzień, ale ledwo zmęczyłam jedna porcję, masakra. Co gorsze, ostre potrawy bolą nie tylko jak wchodzą, ale, przepraszam za fizjologię, również jak wychodzą. W dodatku nie można ich wtedy popić:) Od piątku jemy niesolone warzywa na parze;)

Siedzieliśmy w sumie do jakiejś nocy, pijąc drinki z tequili, zasypiając na siedząco (to niektórzy) i gadając o zniewoleniu trzeciego świata i zdobywaniu komunistycznej Pragi przez Apu.

Ranek był trudny - wstanie o 6 rano to prawdziwe wyzwanie. Ale wybieraliśmy się do Melaki, starego, nadmorskiego miasta na zachodzie półwyspu. Autobus jechał jakieś 2 godziny i znów mieliśmy okazję odwiedzić dworzec autobusowy. Czy już wcześniej o nim wspominałam? Prawdziwa Azja, i wolny rynek - ponad 70 kiosków rozmiarów 1.5 x 1.5 m, wszyscy krzyczą, wciskają bilety, dopytują, gonią - aby tylko zapisać cię na swój autobus. Poza tym duża hala z jedzeniem, krzesełka jak w wielkiej, szkolnej stołówce - do wyboru do koloru, choć wieprzowiny chyba byśmy nie znaleźli...

W Melace okazało się, że dworzec jest daleko, więc wsiedliśmy do empeku. No empek normalnie z czasów lat 70, być może, może i starszy. Klimatyzacja naturalna oczywiście (co po autobusie, gdzie okręcałam się dwoma kurtkami, żeby nie zamarznąć, stanowiło miłą odmianę:).

Na głównym rynku w Melace od razu napadli na nas woźnice riszkowi - 40 rubli za godzinę. Ale dobrze, że się nie zdecydowaliśmy, bo zostałoby nam mało czasu. Więc tylko obejrzeliśmy pstrokate, ozdobione sztucznymi kwiatami riksze, z zainstalowanym radiem grającym tutejsze disko polo na cały regulator, i pobiegliśmy zwiedzać miasto.

Miasto bardzo ładne, znane z domów pomalowanych na czerwono - i bardzo ekumeniczne - obok siebie meczet, świątynia hinduistyczna, buddyjska, i wielowatkowa (sory, ale nie wiem co to za świątynia, wielowątkowa??? - Ewa - to taka, ktora jest i dla hinduistow, i dla buddystow i dla czcicieli innych bostw - Ania). Jak już je zleźliśmy wszystkie, to zajrzeliśmy do sympatycznego sklepiku, gdzie udało nam się zostawić trochę rubli. Wróciliśmy tam też za drugim razem po batikowy obrus - przy okazji pan wyjaśnił nam, jak się robi batiki (podobnie jak pisanki - najpierw woskiem stempluje się wzór, a potem tkaninę zanurza się w farbie). No więc zakupiliśmy piękny, bordowy obrus do kolekcji.

Potem biegiem poszliśmy na tzw. Eye on Melaca - dużą, pionową karuzelę, z której podziwiać można widoki na miasto i pobliską zatokę. Po 4 kołkach pobiegliśmy dalej szukać czegoś do jedzenia i przypadkiem natknęliśmy się na wieżę widokową, która się obraca. Wygląda to jak duży talerz, który najpierw zabiera gości z dołu do góry, a potem obraca się wokół własnej osi. Było super! Daniel wykminił jeszcze basen z wysoką trampoliną, która wyraźnie go kusiła, ale niestety pobiegliśmy dalej.

Jedliśmy tym razem rybę, którą najpierw wybraliśmy w kawałku z zamrażarki przed nami:). Ryba super, poprawiona dwoma porcjami wyciskanych soków - uwaga - ku zazdrości - melonowego, ananasowego i jeszcze dwóch, których nazw nie znam po polsku. Po 1.5 rubla za sztukę:)

Zdążyliśmy jeszcze obejrzeć jakieś ruiny i koniecznie musieliśmy zobaczyć stary holenderski fort. Pan w autobusie był niezmiernie uprzejmy, chciał nas podwieźć bliżej fortu, niż był przystanek, wiec wysadził nas na środku skrzyżowania. Fort okazał się mały i nudny.

Najciekawsze było jeszcze przed nami. Wróciliśmy na przystanek, który stal przy jednokierunkowej drodze złożonej z dwóch pasów. Przy czym autobus, który jechał z prawej, jechał pasem dla nas zewnętrznym (prawy). Drzwi w autobusie są z lewej, więc nie mogliśmy wsiąść jak w Polsce. Zaczęliśmy machać na autobus, ale ten tylko trochę zwolnił, ciągle jadąc po zewnętrznym dla nas pasie. No więc my za nim biegiem, przez sznur samochodów na pasie obok nas, wsiedliśmy w biegu - ja nie wiem, czy oni tam zawsze tak podróżują? Dobrze, że mi jakiś nissan w tyłek nie wjechał w trakcie tej operacji...

Zakończyliśmy wycieczkę w vip autobusie (to niechcący tak wyszło, za 12 rubli tylko) - który miał po 2+1 siedzenia w jednym szeregu - wiec siedzenia były mega szerokie i wygodne.

Dziś kolejny wieczór z Apu i Chrisem - tym razem Apu ma nam ugotować coś wege. Jutro znów wstajemy o 6, żeby zdążyć po bilety na te cholerne wieże. Jak ich nie będzie, to przychylę się do zdania Chrisa, ze ten, kto je wymyślił, to popapraniec:)

Jutro też wylatujemy do Polski - o 23.40 tutejszego czasu. Gdyby się już nam nie udało nic napisać, prosimy o trzymanie kciuków, a znajomych kontrolerów lotów o zwrócenie uwagi na kropkę lecącą nad Ukraina i Polska z Kuala Lumpur do Amsterdamu.

I jeszcze: przepraszam za wszystkie nieścisłości, skróty myślowe, literówki, niedokończone wątki, błędy gramatyczne, które tu i w starych postach poczyniłam.

Pozdrawiamy z krainy wiecznych 30 stopni C. Buziaki:)

wtorek, 17 listopada 2009

Znowy wyspa, znowu Kuala, motyle i ptaki

Wczoraj, zanim wróciliśmy do Kuala, jeszcze raz udaliśmy się na rajską wyspę. Było... rajsko:). Cudowne widoki, woda, ryby - nieziemsko.

Od wczorajszego wieczora jesteśmy w Kuala, a dziś rano zajęliśmy się zwiedzaniem miasta. Poszliśmy do Ogrodów Jeziornych - dużego parku wokół sztucznego jeziora. Park jest super - duży, ładny i dobrze zorganizowany.

Ale wydarzeniem dzisiejszego dnia była nasza wizyta na farmie motyli i farmie ptaków - gdzie na "wolności" można podziwiać jedne i drugie zwierzęta. Dodatkowa atrakcją było pokazowe karmienie orłów, a także podgląd wykluwania się kurczaków w inkubatorze;). Zrobiliśmy chyba z 200 zdjęć, nie wiem, kto to wszystko obejrzy;)

Teraz jesteśmy u Chrisa, jest z nami Apu - kolega, który gościł już na kolacji u cioteczki - i gotuje dla nas indyka curry w szybkowarze - którego obsługi ja jestem ekspertem:) Hehe:)

Jak widać, największy problem z internetem jest w samym Kuala, bo Chris nie ma netu w domu. Wiec kończę, bo mnie gonią:(

Jutro - Melaka!

niedziela, 15 listopada 2009

W gorących (zimnych) zródłach

Dziś bardzo dużo (zdecydowanie za dużo) czasu spędziliśmy na dojazdach.

Zaczęło się od tego, ze autobus spod złotych tarasów nas nie zabrał, bo nie było miejsc (do złotych tarasów, obok których jest hotel, w którym mieszkamy, jeździ z centrum miasta autobus). Zostaliśmy na lodzie - 35 stopniowym upale.

Daniel jednak wywiedział się, że jest tez jakiś city bus - którym można dojechać do centrum. Oczywiście z tutejszą manią dokładnego tłumaczenia, pani powiedziała "outside" - czyli "na zewnątrz" - i tyle. Wiec najpierw staliśmy pod złotymi tarasami (czyli pod galeria), ale po kwadransie doszliśmy do wniosku, że może chodzić też o ulicę przed galeria. Daniel już się wkurzył, ze autobus właśnie odjechał - ale to była zmyła, bo oni tu jeżdżą odwrotnie (czyli po lewej stronie) - wiec ten, co odjechał, był nie nasz:). Potem udało nam się złapać właściwy autobus do centrum, totalnie zatłoczony, ale jakoś się zmieściliśmy. Znów naturalna klimatyzacja:). Niestety ten autobus z kolei dowiózł nas w nie wiadome dla nas miejsce. W połowie drogi w mieście Daniel zapytał o "Merdeka" (to nazwa placu, na który mieliśmy dotrzeć). Pan powiedział, że pokaże, ale do końcowego nie pokazał.

Końcowy był na dworcu autobusowym, gdzie jest prawdziwa Azja - milion ludzi, upał, tysiąc autobusów, wszyscy coś krzyczą i ładu dojść nie można. No więc wysiedliśmy i pytamy dalej o tego merdeka. Każdy wskazywał co innego - w końcu wsiedliśmy do city busa numer dwa. Już w autobusie okazało się, ze jest plac Merdeka i coś jeszcze merdeka - bo merdeka to po tutejszemu niepodległość, wiec jest wiele miejsc imienia niepodległości.

Na wszelki wypadek więc wysiedliśmy na kolejnej przecznicy z city busa, bo wydawało nam się, że skręca, a to nam nie pasuje. Oczywiście nie skręcał:(

Więc po kwadransie marszu wreszcie udało nam się dotrzeć na miejsce docelowe - plac, z którego odjeżdżają autobusy do Parku Narodowego Kinabalu - około 100 km od KK (Kota Kinabalu - miasta, w którym teraz jesteśmy). Udało nam się przedrzeć przez szeregi taksówkowych naganiaczy ("helo", "Sir", "Heeelooool" itd.). Dorwał nas jakiś pan z busika, i już mieliśmy zaklepane miejsce do parku.

Busik znów był dość naturalny - otwarte okna, a siedzenia jak w osinobusie (kto wie, co to jest?). Kiedy już dotarliśmy do parku (2 godziny jazdy) okazało się, ze gorące źródła, do których jedziemy, nie są w parku, ale w miejscowości 40 km od parku. Całe szczęście nasz bus tam jechał, więc kolejne 40 minut spędziliśmy w tym samym środku transportu.

Jak już szczęśliwie dotarliśmy do zajezdni w miejscowości, gdzie miały być źródła, okazało się, że to jeszcze 18 km - a ponieważ była już 13.00, a ostatni autobus był o 17.00, nie mieliśmy wyjścia, jak wziąć taksówkę. Za 50 rubli w obie strony. Spoko - połowa pewnej kolacji:)

Jak już dojechaliśmy do gorących źródeł, Daniel z rozpędu zapłacił naszemu kierowcy - i przez kolejne 3 godziny zastanawialiśmy się, czy po nas przyjedzie, czy oleje sprawę:).

Pierwszym obowiązkowym dla nas punktem był spacer specjalną ścieżką w koronach drzew, z której można podziwiać widok dżungli z góry. Ścieżka naprawdę pomysłowa i bardzo fajna. Sam park super komercyjny - trzeba płacić za wszystko - za wejście do parku, za wejście na ścieżkę, za aparat foto, za wejście na basen itd.

Jak już wróciliśmy ze ścieżki uderzyliśmy na gorące źródła - jakież było nasze zaskoczenie, kiedy źródła okazały się zimne! Najzimniejsza woda, w jakiej do tej pory się kąpaliśmy w Malezji! Ale spędziliśmy urocze 1,5 godziny lansując się w basenach.

O 16.00 nasz kierowca cale szczęście się objawił i zabrał nas do Redan, gdzie już czekał na nas nasz zaprzyjaźniony busik. Po kilkunastu kilometrach udało nam się kupić na przydrożnym targu banany i mandarynki, bo w tym całym rejwachu nie zdążyliśmy zjeść obiadu - a zapasy krakersów i czekolady poszły w czasie podroży "tam".

Droga się przedłużyła, bo były ulewy i zalało drogi. Ale nasz super miły kierowca, który był pod wrażeniem naszej podroży środkami komunikacji publicznej (ciągle powtarzał "public") zawiózł nas z centrum miasta do złotych tarasów - gdzie jest nasz hotel. To jakieś 8 km! I nie chciał za to kasy!

I znów okazało się, że mieszkanie w galerii handlowej ma swoje bezdyskusyjne plusy. Po pierwsze, żywność dostępna do 22.00 - udało nam się zjeść miłą chińską kolację. Co prawda znów w ramach warzyw było jakieś zielsko, ale przynajmniej dobrze przyprawione:). A teraz Daniel z czystym sumieniem porzucił mnie w kafejce internetowej (za 1.5 rubla za godzinę!!!) - i poszedł przyłożyć głowę do poduszki. No wiec to kolejny plus mieszkania w supermarkecie. Jeśli dodać do tego dostępność dużego sklepu typu Auchan i możliwość wyjścia doń w kapciach - cóż, powinni bloki mieszkalne robić w galeriach handlowych:)

Niestety jutro koniec tych wypasów - rankiem skoczymy jeszcze na wyspę, jeśli pogoda dopisze, a o 18.00 wracamy do Kuala, do Chrisa, który już za nami tęskni.

Trzymajcie kciuki:)

sobota, 14 listopada 2009

Paskowane rybki

Atrakcją dzisiejszego dnia były paskowane rybki, które oglądaliśmy na żywo na wyspie, na której byliśmy.

Około południa udało nam się dostać na jedną z 5 wysp, które leżą tuz obok Kota Kinabalu - miasta, w jakim teraz jesteśmy. Wyspa służy głównie do pływania z rurka - większość osób przyjeżdża tu ze swoim sprzętem podziwiać podwodne życie. Wyspa nie jest duża, ale ma piękne, rajskie plaże - z żółtym piaskiem, błękitną wodą i palmami, zwieszającymi się tuż nad woda. Krajobrazy naprawdę super.

Do obserwacji rybek wystarczą zwykłe okulary pływackie - nie sądziłam, że mi się uda coś podejrzeć, ale rybki są jakieś spokojne albo oswojone i nie uciekają przed intruzami. Oczywiście w określonych granicach.

Przesiedzieliśmy na wyspie kilka godzin, grzejąc się w gorącej wodzie i w cieniu obok. Oczywiście jesteśmy teraz na maksa zjarani, mimo że siedzieliśmy w cieniu. Bo słońce świeci też pod wodą:)

Niestety końcówka naszego pobytu na wyspie była bardziej hardkorowa - akurat, kiedy siedzieliśmy na łódce, zaczęło strasznie padać. Skutkiem czego krople deszczu siekły nas po twarzy jak kryształki lodu i zmokliśmy. Nie było to jednak takie złe, mieliśmy kurtki i deszcz był bardzo ciepły. Niestety w autobusie do hotelu, który godzinę krążył po mieście, była ustawiona... klimatyzacja. Chyba na 18 stopni - wobec czego dziko zmarzliśmy (mieliśmy mokre włosy i częściowo ubrania).

Teraz zjedliśmy w centrum handlowym i zaraz będziemy się dogrzewać siemianowskim specyfikiem procentowym:).

A jutro - gorące źródła i park narodowy.

Trzymcie kciuki:)

piątek, 13 listopada 2009

Idźmy na wschod, tam musi być jakaś cywilizacja:)

Dziś znaleźliśmy się najbardziej na wschodzie, na ile się dało oczywiście.

Rankiem, jeszcze w Kuching, szybciutko pojechaliśmy do sanatorium dla orangutanów, żeby zobaczyć je na żywo podczas karmienia. Niestety o 9.00 żaden nie omieszkał się pojawić, mimo nawoływań strażników rezerwatu, w którym byliśmy. Trzeba było dobrych 30 minut, żeby drzewa w okolicy zaczęły dziwnie się trząść i osypywać i żeby pośród nich pojawiły się włochate, rude kształty.

Do owoców zeszła 3 osobowa (a może raczej orangutania) rodzina, z małym dzieckiem - oranguciątkiem, które początkowo ciasno trzymało się matki.

Karmienie odbywa się na specjalnej drewnianej platformie, gdzie pracownicy parku wykładają przygotowane wcześniej owoce i jajka. Obecnie niestety (czy może tez stety) większość orangutanów z powodu sezonu owocowego nie przychodzi na karmienie, gdyż same sobie radzą w dzikim lesie.

Obserwacja jedzących orangutanów to jak rybki w akwarium - niby nic w tym nie ma, a można tam spędzić dwie godziny. Najciekawsze było jak ojciec lub matka ganiały za małym - który w newralgicznych momentach był łapany za nogę:).

Nasze godzinne spotkanie z orangutanami skończyliśmy i ruszyliśmy na lotnisko, żeby przylecieć do Kota Kinabalu - jeszcze dalej na wschód wysuniętym mieście Malezji. Uwaga, praca domowa - na załączonej mapce należy odnaleźć Kuching i Kota Kinabalu i zorientować się, gdzie teraz jesteśmy:). W Kuchning byliśmy od poniedziałku, od dziś jesteśmy w Kota Kinabalu - to takie przypomnienie...

W planach mieliśmy relaks na jednej z okolicznych wysp, których jest tutaj 5. Najpierw z lotniska lokalnym transportem dojechaliśmy do centrum. Autobus prowadził dziadek chyba coś pod 80 lat, 1,5 m wzrostu i 40 kilo wagi. Bilety sprzedawał wrzucając do płóciennej torby drobne - niezła kasa fiskalna:)

Jak już byliśmy w centrum, to musieliśmy jeszcze z pół godziny poświęcić na dojście do miejsca, gdzie rezerwuje się pokoje na wyspie. I jaka nas czekała niespodzianka - najtańszy pokój kosztuje 900 rubli - czyli na nasze jakie 800 zł. No niedoczekanie wasze:).

Udaliśmy się zatem do dobrze nam już znanego Tune hotel, zwanego przez nas tuńczykiem. I tu zostajemy do poniedziałku, a na wyspę będziemy tylko wyskakiwać na dzień. Tutejszy Tuńczyk mieści się w centrum handlowym, rzekomo największym na Borneo. Więc dziś spędziliśmy upojny wieczór spacerując po Złotych Tarasach - czy jak je tam zwać. Plusem jest bezpłatny autobus, który kursuje na linii centrum handlowe - centrum KK (Kota Kinabalu).

Jutro zatem mamy zamiar się lenić - choć już strach to zapowiadać, bo za każdym razem poprzednio nasze zamiary lenistwa kończyły się fatalną pogodą:(.

Może jeszcze uda się wyskoczyć do parku narodowego na gorące źródła i ścieżkę spacerową.

Właśnie 13 letni właściciel kafejki internetowej włączył na cały regulator tutejsze przeboje hiphopowe. Uciekamy, bo może skończyć się mordem:(

Trzymajcie kciuki:)

czwartek, 12 listopada 2009

W długich domach...

Całkiem długie mają te domy:)

Byliśmy dziś w samym środku dżungli, blisko indonezyjskiej granicy, w gościach u plemienia Iban w długim domu. Taki dom ma około 100 m długości - jak już pisałam, wzdłuż całego budynku ciągnie się weranda/korytarz, który jest przestrzenią wspólną, gdzie bawią się dzieci i siedzą dorośli. Dom poprzecznie podzielony jest na mniejsze mieszkania, które zamieszkują poszczególne rodziny.

Nasz dzisiejszy dom to rzekomo jeden z najbardziej tradycyjnych - wiele podobnych już zostało zmodernizowanych. Choć i u nas dziś można było znaleźć elektryczna kosiarkę do trawy i dzieci ubrane w koszulki z napisem Coca cola:). W domu tym mieszka około 200 osób, z czego dziś spotkaliśmy głównie starszych i dzieci i kilka osób w średnim wieku - reszta była albo w szkole, albo na polowaniu, albo na polu.

Plemię zajmuje się głównie uprawą ryżu (czego przykład widzieliśmy na werandzie - ryż suszył się właśnie), z czego 150 kg rocznie rodzina musi zapłacić za naukę dziecka w szkole. Dzieci uczą się w szkołach z internatem oddalonych kilkanaście kilometrów od domu. Jedzą też to, co upolują - głównie małpy i dzikie świnie. Hodują też pieprz, który sprzedają Chińczykom.

Dom wyglada dosc tradycyjnie, choc tu i owdzie widac przeblyski nowoczesnosci. Zbudowany jest z drewna, oparty na palach - bo usytuowany jest nad rzeka, na zboczu. Podloga jest drewniana badz bambusowa, chodzi sie boso i jest bardzo czysto. Przed wieloma mieszkaniami rozeslane sa slomiane maty.

Oprocz kosiarki elektrycznej przed kazdym dodmem jest elektryczny wiatrak chlodzacy - efekt poprzednich wyborow - ktore rzadzaca partia wygrala w tamtym terenie i w nagrode zroganizowala prad w dlugim domu. Ludzie ubrani sa dosc zwyczajnie, chyba ze chodzi o starszych - ci maja juz bardziej tradycyjne stroje, badz biegaja w samych krotkich portkach. Mezczyzni sa wytatuowani. Dzieci chowaja sie razem, mniejsze spia w kolyskach z kawalka materialu podwieszonego do sufitu na sprezynie.

Dzis gospodarze powitali nas winem z ryzu, ktore bylo bardzo smaczne. Potem zatanczyli tradycyjny taniec - do ktorego na koniec i nas zaprosili:). Taniec byl dosc prosty i wygladalo na to, ze troche im sie nie chce:). Ale ubrani byli w tradycyjne stroje, a i nam uzyczyli swoich piorpuszy.

Po zwiedzeniu domu zeszlismy nad rzeke, gdzie jedne z mieszkancow pokazal nam wyrob rurki do strzelania zatrutymi strzalkami (blowpipe). Potem moglismy sprobowac swoich sil na owocu wiszacym na drzewie:).

Na koniec czekala nas przejazdzka dluga, waska lodka, w ktorej tradycyjnym srodku ustawione byly dwa plastikowe krzeselka z ucietymi nozkami:).

Wrocilismy do Kuchning po kolejnych 4 godzinach jazdy z naszym kierowca i jego dwudziestoletnim, amerykanskm samochodem. Bylo odlotowo!

Jutro rankiem pedzimy obejrzec karmienie ornagutanow w specjalnym sierocincu dla nich, a potem - jeszcze dalej na wschod - do Kota Kinabalu.

Trzymajcie kciuki!

środa, 11 listopada 2009

Trochę fotek









Dzien Leniwca vol.2

Dzis znow spedzilismy dzien odrobine sie leniac:). Niestety troche przeszkodzil nam deszcz, ktory po pol godzinie przegnal nas znad basenu. Cale szczescie po jakiechs kolejnych 2 godzinach deszcz przestal padac i osttanie nasze chwile w luksusowym gniezdzie os spedzilismy na plazy i dwoch basenach - bylo super!

Ten osrodek, w ktorym bylismy przez ostatnie 2 dni, to rowniez element bambiego prezentu slubnego dla nas - dostalismy 7 nocy w roznych osrodkach do wykorzystania. Obecnie umiescilismy sie w hotelu Tune - slynnym tutaj ze wzgledu na niskie ceny - 5 star standard for 1 star price" - jak sie reklamuja. Wyglada naprawde spoko - tyle, ze jest dosc malo miejsca i zadnych atrakcji w stylu basen, spa, telewizor, reczniki itd. Ale supoer pomysl na biznes, ktory sprzyja zwyklym ludziom.

Autorem tego pomyslu jest facet, ktory wymyslil linie lotnicze Air Asia (lub jak wymawiaja to stewardessy - eresza). To linie, ktorymi tutaj latamy. Maja nowe samoloty (a przynajmniej tak wygladajace:), ladne, dobrze ubrane stewardessy, sa tanie (linie, nie stewardessy:), za dodatkowe uslugi trzeba placic - ale tez w granicach rozsadku. Skutkiem tego wiecej niekiedy placilismy za kolacje niz za godzinny przelot z miasta do miasta.

A co my tu wlasciwie jemy? Sniadanie, jesli w hotelu, to bufet - Western albo Asian. Przy czym polaczenie obu tych stylow sprawia, ze nie ma chleba (tylko tosty). No i z azjatyckich rzeczy mozna zjesc makaron smazony z roznymi dodatkami, ryz w takiej samej wersji, pierozki smazone z soczeiwca itd. W ramach wersji western sa klasyczne zachodnie wynalazki - w wersji malezyjskiej. Tu wszystko jest strasznie slodkie - nawet w rozmowkach malezyjskich jest wyrazenie "mniej cukru" - a w nawiasie dodane, ze napoje w Malezji sa bardzo slodkie.

W sklepie ciezko znalezc jogurt - jest tylko slodzone, smakowe mleko, a jak jest jogurt - to pitny, ktory wyglada jak sok z mlekiem - slodki oczywiscie - i oczywiscie low fat - czyli niskotluszczowy. Wbrew pozorom, ciezko kupic owoce - w zwyklych sklepach ich nie ma, trzeba szukac jakichs straganow albo targu - a to na kazdym rogu nie stoi. O owoce dba u nas Chris - jak jestesmy w Kuala, to zawsze ma dla nas schowane jakies lokalne przysmaki.

Dzis probowalismy owocu, ktory nazywa sie Durian - a wlasciwie soku z niego. Jest to slodkie, i byloby smaczne, gdyby nie zalatywalo smazona cebula. Od paru godzin zalujemy, ze tego sprobowalismy, bo Durian daje o sobie znac. Durian tez intensywnie pachnie - w hotelu wisi zakaz wnoszenia duriana do srodka:)

Na obiady i kolacje zwykle chodzimy gdzies do maista. Trafiamy na makaron z czyms lub ryz z czyms - i to jest najlepsze wyjscie. Czasem losujemy cos po opisie, pomaga nam znajomosc slowka "mee"- makaron i nasi - ryz. A co juz do tego wrzuca, to mniejsza o to:).

Jutro czeka nas wycieczka do dlugich domow plemienie Iban. Dlugie domy to takie dlugie pomieszczenia, podzielone w poprzek na mieszkaania, w ktorych mieszkaja poszczegolne rodziny. Wzdluz calego domu jest dlugi korytarz, ktory sluzy integracji i wspolnym imprezom. Jak rodzina sie powieksza, to na koncu dlugiego domu dobudowuje sie kolejne mieszkanie, i tym samym wszyscy mieszkaja razem w jednym domu.

To trzymajcie kciuki!

wtorek, 10 listopada 2009

Witamy na Borneo!

Od dwoch dni jestesmy na Borneo. Przylecielismy wczoraj do Kuching - miasta na zachodzie wyspy.

Nasz osrodek tym razem znow jest daleko od miasta, i znow jest luksusowaym gniazdem os. Ale ma to swoje plusy - jest piekna plaza i dwa baseny, tez super. Poza tym bardzo ladny wystroj zarowno budynkow jak i wnetrz. Ale sniadanie 60 rubli tutejszych za 2 osoby - czyli jakies 50 na nasze. Pozlacane;)

Wczoraj polprzytomni (wstalismy o 4 rano!) okolo 13 dotarlismy do Damai Beach Resort - wlasnie tego miejsca z powyzszego opisu. Na dobry poczatek ... wylaczylismy klimatyzacje:D

Tuz obok hotelu znajduje sie skansen Sarawaku (stanu, w ktorym teraz jestesmy) - zespol kilkunastu domow, wybudowanych w stylach charakterystycznych dla roznych plemion zamieszkujacych tutejsza dzungle. Wszystkie chaty zgromadzone sa wokol niewielkiego jeziora. Jest to bardzo ciekawe miejsce- do kazdego domu mozna wejsc, obejrzec go od srodka, w wiekszosci gosci witaja przedstawiciele danego plemienia opowiadajac o zyciu w danej chacie. Zwykle dzieje sie cos jeszcze - sa wypiekane ciastka, pani pokazuje, jak sie robi make z palmy, pan wykuwa miecze itd. W jednym domu babcia spiewala bialym glosem - Daniel twierdzi, ze bylby z niej dobry nabytek dla zespolu Zemerwa:). Niektore wyroby mozna tez kupic. Na koniec w sali teatralnej w jednej z chat jest pokaz tancow tradycyjnych- tez byl bardzo ciekawy, szczegolnie Daniel byl zainteresowany ladnymi Malezyjkami:)

Jak juz wrocilismy z pokazu okolo 17.00, to mielismy ambitny plan pojscia na plaze i skorzystania z ostatnich promieni slonca, ale coz, padlismy i obudzilismy sie o 20.00. Wiec poszlismy na nocny spacer, i nieco bladzac podziwialismy lokalne atrakcje.

Dzis rano pojechalismy do parku narodowego Bako - okolo 40 km od Kuching. Jechalismy lokalnym pekaesem z naturalna klimatyzacja - mial otwarte wszystkie okna, plastikowe krzesla i generalnie niezly klimat - my bylismy jedynymi turystami, cala reszta to tzw. lokalsi.

Jak juz dojechalismy do Bako, to musielismy jeszcze doplynac do samego parku lodzia. Mialo to trwac pol godziny, ale trwalo kwadrans - taka mala turysatyczna sciema:).

W parku na nasz mini trekking po dzungli wybralismy sciezke okrazajaca park. Szlismy jakies 3 godziny, w dzikim upale, ale bylo bardzo fajnie, roslinnosc i widoki byla calkiem inna niz u nas. Duzo tez bylo wspinania sie, bo to jednoczesnie teren gorzysty, ale wiedzieliusmy, ze na koniec zanurzymy sie w morzu, wiec tym bardziej mielismy dobra motywacje:)

Jak juz zeszlismy na dol, trafilismy do malego rezerwatu malp - co wygladalo tak, ze malpy uganialy sie nam pod nogami jak koty. W tym tez malpie mamy z malymi malpkami wczepionymi w ich futro od spodu. Niezle widoki:)

Zanurzenie w morzu bylo srednio mozliwe, bo z powodu odplywu i plytkiej wody w tym miejscu trzeba bylo isc strasznie daleko, zeby sie zanurzyc przynajmniej do pasa, wiec ja skonczylam lezac w "brodziku" po kolana:).

Jak juz lodka wrocilismy do Bako, Daniel wyprobowal w lokalnej knajpie miesjcowe oranzady - slodkie jak piorun i dosc dziwnie smakujace, ale przynajmniej ciekawe.

Wrocilismy ta samo trasa pekaesem, zjedlismy w libanskiej knajpie (bardzo fajnie urzadzona, czysta i tania:), a teraz czekamy an autobus do naszego kurortu.

Jutro - dzien lenia. Potem chcemy jeszcze odwiedzic tzw. dlugie domy plemienia Iban, ale to wycieczka calodniowa, bo sam dojazd zajmuje 4,5 godziny. Wiecej o dlugich domach napisze moze nastepnym razem, bo znow sie spieszymy:).

W piatek lecimy jeszcze dalej na wschod - do Kota Kinabalu. Z Borneo do Chrisa wracamy w poniedzialek.

Pozdro dla wszystkich

Trzymajcie kciuki:)

niedziela, 8 listopada 2009

Najs fotaski

Tym razem same fotki:)

Jak nie spotkaliśmy malabarskiego biskupa...

Po wczorajszej kolacji, która trwała do 4 rano, wstanie o 7.00 było poważnym problemem. Chris zaordynował śniadanie, które wymagało mojej damskiej ręki, jak się wyraził, więc już o 8 rano krzątałam się po kuchni:). Tym razem znów o nas zadbał, bo kupił specjalnie jakieś wędliny, płatki, jogurt (który tu smakuje jak sok owocowy z mlekiem) i inne drobiazgi. Poza tym podgrzaliśmy wczorajsze resztki.

Radi niedzieli wybraliśmy się na nabożeństwo do ojca Filipa, wegetarianina, do Kościoła malabarskiego - tam, gdzie tydzień temu sprawowana była prawosławna Liturgia. Poszliśmy tam o 9. Kościół był pełen ludzi, wszyscy bez butów, a kobiety w chustkach, Z tego wszystkiego staliśmy sobie na zewnątrz. W tej parafii dziś właśnie gościł ichni biskup, wiec tym bardziej nabożeństwo było uroczyste. Oczywiście nic nie rozumieliśmy, bo sprawowane było w malajskim, ale Chris kazał nam wziąć jakieś książki do poczytania w chwilach nudy:)

Po 40 minutach natknął się na nas Nataniel - chłopak, który na zeszłotygodniowej, prawosławnej Liturgii dowodził chórem. Powiedział, że w niedziele, kiedy nie ma księdza, organizują modlitwy poranne - złożone ze skróconej jutrzni bez księdza (czyli z pominięciem istotnych fragmentów, gdzie potrzebny jest celebrans) i typika - podobnie skróconej Liturgii bez kanonu eucharystycznego. Pospieszyliśmy za nim - w sali konferencyjnej w budynku obok była już chińska rodzina z zeszłego tygodnia. Warunki znów więcej niż skromne - na stole stała po prostu rozkładana ikonka rodem z Sofrino (to taka fabryka w Rosji). Ale widać przynajmniej, że się starają. I nam tez było milo spędzić niedzielny ranek prawie tak, jak zawsze:). Chris z nami nie poszedł, bo był w środku w kościele, więc został u braci malabarskich.

Potem jeszcze pogadaliśmy chwilę o tutejszej wspólnocie prawosławnej, poopowiadaliśmy o sobie i zdążyliśmy na końcowe kazanie u braci. Podobno nawet nas wspominali jako gości ich nabożeństwa (nie ma to jak złapać dwie sroki za ogon).

Chris jak już wyszedł, to bardzo chciał nas zaprowadzić do biskupa, który tu gościł, ale udało nam się to wyperswadować. Tymczasem pogadaliśmy chwilę z ojcem Filipem i wyciągnęliśmy Chrisa z odpustu.

Moja damska ręka zorganizowała lunch w domu - z warzyw zgromadzonych u Chrisa szybko zrobiliśmy sałatkę i dawno mi tak nie smakowała - wreszcie coś zielonego, co nie jest trawą czy tez liściem z nieznanego drzewa:).

W nagrodę Chris zabrał nas do Batu Caves - jaskiń, gdzie znajdują się hinduskie świątynie. Jaskinia robi wrażenie, świątynie też, choć doszliśmy do wniosku, że jest nam bardzo daleko do hinduskich wierzeń i totalnie tego nie rozumiemy - i w sumie to mamy szczęście, że jesteśmy zwykłymi chrześcijanami. Do jaskini weszliśmy po 273 stopniach, a wokół nas biegały małpy (to te, co jedzą czipsy). W jaskini biegały też koguty, takie całkiem swojskie:).

Pod jaskiniami kupiliśmy trochę tutejszych, hinduskich słodyczy - trochę są dziwne, często mało słodkie, robione z grochu lub fasoli. Ale wybraliśmy same max słodkie, bo wszystkich można było popróbować.

Zaciągnęliśmy Chrisa jeszcze do Chinatown, gdzie jest wielki rynek z "oryginalnymi" przedmiotami - torebki, zegarki, adidasy itd. - stadion dziesięciolecia się chowa. Obeszliśmy jeszcze plac niepodległości nocą - i Chris wyrzucił nas gdzieś po drodze z samochodu, gdzie właśnie zażywamy internetu za ... uwaga... 1.5 zł za godzinę:). Szaleństwo:).

Musimy na szybko zaplanować kolejny tydzień na wyspie Bornego - w stanie Sarawak. Lecimy tam jutro, musimy wyjść z domu o 5 rano. Planujemy być tam do przyszłego poniedziałku, więc nie ręczę za internet.

Ale - jak zwykle - trzymajcie kciuki:)

Samochod na kablu

W sobotę ktoś jednak wymodlił poprawę pogody - przestało padać. Więc bladym świtem (czyli o 10.20:) wyruszyliśmy na dalszą część zwiedzania wyspy Langkawi. Największą tutejszą atrakcją jest geo-park, wpisany na listę Unesco. Park najlepiej jest podziwiać za pomocą kolejki górskiej - zwanej tutaj cable car.

Do kolejki wchodzi się przez "oriental village" - ale jeśli tak wyglądają tutejsze wioski, to ja duch święty jestem. Typowo turystyczny wytwór, gdzie w pseudo orientalnych chatach znajdują się sklepy i kafejki.

Do cable car musieliśmy odstać w kolejce, ale i tak tylko dzięki włączeniu trybu esgieh udało nam się zdążyć przed dwudziestoosobową wycieczką ciemnych facetów. Do wagonika takiej kolejki wsiada 6 osób - kolejka najpierw wjeżdża na górę, na wysokość około 600 m, a potem jest część druga - przejazd miedzy dwoma szczytami - do wysokości około 700 m. Widoki oszałamiające, piękne wyspy wokół, wysokie góry - cudo. Do tego dwa punkty widokowe i most podwieszany, jako dodatkowa atrakcja. Całość nowa, dobrze utrzymana i super zorganizowana. Warto było zapłacić 38 tutejszych złotych:).

Jako drugą część atrakcji wybraliśmy wejście na górę, do punktu startowego wodospadu Seven Wells. Było dziko gorąco, chociaż szliśmy lasem, a wokół nas skakały małpy. Wejście nie było łatwe, szczególnie w tę pogodę, ale było warto. Wodospad na samej górze, kiedy jeszcze nie jest wodospadem, uformowany jest w postaci kilku zagłębień, między którymi przepływa strumień, który niżej przekształca się w wodospad. Daniel nie omieszkał zamoczyć się w każdej ze "studni", ja nie miałam ochoty bawić się w przebieranie, więc zadowoliłam się moczeniem nóg:). Ale było warto.

Schodząc na dól zajrzeliśmy jeszcze do wodospadu - czyli widoku z dołu - gdzie Daniel również się kąpał. Nauczony smutnym doświadczeniem, obficie smarował się kremem do opalania z dużym filtrem.

Samochód mieliśmy tylko do 15, więc po drodze szybko zatrzymaliśmy się jeszcze na coś do zjedzenia. Tu spotkała nas smutna niespodzianka - to, co miało kosztować 16 zł, kosztowało tyle, ale ... za 100 g:). Całe szczęście mój "tani" makaron zamortyzował ten upadek:)

Jak już oddaliśmy samochód w wypożyczalni w hotelu, przejechaliśmy taksówką do miasteczka, bo samolot mieliśmy dopiero o 22.40. Tu zwiedziliśmy wielkie akwarium underwater world, gdzie byliśmy ostatnimi gośćmi i ochroniarze chodzili za nami krok w krok słuchając głośno radia w telefonie i podśpiewując coś pod nosem. Ale obejrzeliśmy różne rybki, rekinki, pingwinki i papugi w symulacji lasu tropikalnego. A potem spędziliśmy upojne dwie godziny na lotnisku:). Gdzie oczywiście było zimno jak cholera, z powodu klimatyzacji, więc ja siedziałam w kurtce i kapturze, otwarcie manifestując, co myślę o tym systemie, a Daniel się przesiadł, bo powiedział, że obciach mu robię.

Atrakcji na ten dzień byłby koniec, gdyby autobus, którym jechaliśmy z lotniska do Kuala (70 km) nie zepsuł się w połowie drogi. Po 45 minutach czekania na środku jakiejś autostrady podstawili drugi i już o 2.30 byliśmy w domu. Muszę tu wspomnieć, że Chris odebrał nas z autobusu, i czekał biedak tę godzinę, na nic się nie skarżąc. Jest bardzo gościnny i bardzo się o nas troszczy. Co więcej, przygotował dla nas ucztę z indyjskiego jedzenia - naleśnika z kurczakiem i ryżu z sosami i mięsem, popijanego 12% piwem (masakra!). O 4.00 rano skończyliśmy silą rozkminianie genezy prawosławia na ziemiach polskich na podstawie albumu Prawosławie w Polsce i umarliśmy śmiercią naturalną:)

Muszę powiedzieć, że w Kuala, w domu Chrisa, kiedy wracamy z wycieczek, czuję się prawie jak w domu:)

piątek, 6 listopada 2009

Why does it always rain on me...

Ech, nasze marzenia o poleżeniu na plaży spełzły na niczym. Od rana z nieba leją się hektolitry wody. Cóż, pewnie to lepiej niż w Polsce, gdzie przy okazji jest 5 stopni (u nas jest 25), ale jakoś mimo wszystko nas to nie satysfakcjonuje.

Do 14.00 żyliśmy nadzieją - że przestanie padać. Potem zwątpiliśmy i poszliśmy wypożyczyć samochód, żeby wyrwać się stąd gdziekolwiek.

Problem jest taki, że znów jesteśmy w ośrodku, który po prostu leży przy drodze - do najbliższego punktu, gdzie są jakieś sklepy itd., są jakieś 2 km. A do większego miasta - 16. Dlatego stwierdziliśmy, że nawet chodzenie po centrum handlowym jest lepsze niż siedzenie w pokoju - szczególnie, że ja już przeczytałam wszystkie książki:(.

Nie wiem dlaczego, ale od pewnego czasu mamy problem, żeby się dogadać z tutejszymi ludźmi. W sumie wszyscy mówią po angielsku, ale to chyba jakiś inny angielski jest. Ludzie maja tendencję do powtarzania jednego zdania po kilka razy bez względu na zadane pytanie. Na przykład w opisie potrawy występuje "chicken with mee" - to pytam panią, co to "mee", a ona mówi, że to fried chicken with mee (czyli smażony kurczak z mee) - no i się dowiedziałam. Albo mój ulubiony chicken satay - satay nie było w słowniku, do dziś nie wiem co to. Pani nie zrozumiała pytania:).

Dziś zapytaliśmy pana, czy samochód, który wynajmujemy, jest dostępny na miejscu, czy trzeba gdzieś dojechać. Pan odpowiedział - "a taxi". Zdumieni zapytaliśmy, czy naprawdę trzeba dojechać, a pan odpowiedział, że przed hotelem. Masz babo placek! I tak w kółko, cholery można dostać:).

No wiec dziś, jak już wypożyczyliśmy samochód, to Daniel musiał łapać zasadę jazdy lewostronnej i zmieniania biegów lewą ręką. Męczył się chłopak:). Całe szczęście do miasteczka było 16 km prostej dwujezdniowej drogi, wiec jechaliśmy prawie poboczem (lewym!) i wróciliśmy cało i zdrowo.

W mieście oczywiście nic nie dało się zrobić, bo non stop padało. Zjedliśmy w jakiejś knajpie ulicznej, gdzie ceny jedzenia były jednocyfrowe!!! Więc w ramach rozpusty dołożyliśmy sok ananasowy. Potem usiłowaliśmy zwiedzić centrum handlowe, ale mnie skutecznie przepędzały wpatrzone w moje ręce ekspedientki. Brakowało tyko zdania "jak się pani czuje w tym sweterku". Nie za bardzo generalnie jest tu na czym oko zawiesić, albo jakaś chińska badziewnia, albo sklep rodem z DUKA, w którym podkładki pod herbatę kosztują 100 zł.

Potem poszliśmy do centrum Kuah w poszukiwaniu jakiejś kawy, ale dziwnie wszystko było pozamykane. Znaleźliśmy jedną nawet fajną kafejkę, ale dali nam letnią kawę i niesmaczne lody.

Charakterystycznym punktem Kuah jest wielki orzeł, ustawiony na postumencie tuż przy molo, który "wita" gości od strony morza. Szliśmy do orła pieszo, co okazało się kilkukilometrowym marszem. Dodatkowo mieliśmy tendencję wybierania bocznych dróg, więc bez przerwy przeskakiwaliśmy jakieś rowy i ślizgaliśmy się w błocie.

Jak dotarliśmy do orła, było już ciemno - ale muszę powiedzieć, że odwalili tam niezłe disko polo. Orzeł zrywa się do lotu niby z drzewa, ale konar czy tez pień ma pod ogonem i długo zastanawiałam się, co autor miał na myśli...

A wokół sklepiki oświetlone w kolory tęczy...

Langkawi - czyli wyspa, na której teraz jesteśmy - to strefa wolnocłowa z niejasnych dla mnie powodów. Dlatego też tutaj jest sporo sklepów duty free, w których kupiliśmy trochę drobiazgów. Jakby ktoś chciał jakieś perfumy, dajcie znać:)
Przy okazji zauważyłam w sklepie ciekawą rzecz - na pudełku z jakimś przedmiotem było zdjęcie zabiedzonego, chudego niemowlaka. Przyjrzałam się ciekawie, zastanawiając się, czy to środek wczesnoporonny, czy jakiś cel charytatywny - okazało się to ostrzeżeniem na papierosach przed paleniem w ciąży:)

W centrum handlowym za to szłam do toalety, którą wskazywały dwa znaczki - dziewczynka i meczecik. Pod wejściem miałam chwilę wahania, bo nie wiedziałam, czy nie jest to przypadkiem damskie wejście do sali modlitwy - nie miałam ochoty wejść tam przypadkiem. Ale udało się - sala modlitwy i damska ubikacja sąsiadują obok siebie drzwiami, poza tym było na odpowiednich drzwiach napisane "toilet", wiec się nie pomyliłam...

Na jutro planujemy zamortyzować nasze wypożyczenie samochodu, czyli zjeździć cala wyspę. Może nawet trafi się chwila słońca, to spróbujemy się opalić. A potem- znów do Kuala. W niedzielę w ramach współpracy ekumenicznej wybieramy się na nabożeństwo do Kościoła malabaraskiego - tego, od księdza Filipa, wegetarianina.

Trzymajcie kciuki:)

czwartek, 5 listopada 2009

Dlaczego warto wcześnie wstawać...

Na dziś mieliśmy ambitny plan - odwiedzenia z samego rana wież Petronas, i dojechania na 16.00 na samolot - a w międzyczasie zjedzenia, zrobienia zakupów i napisania bloga (na co nie było czasu i okazji wczoraj).

Ambitny plan wymagał wstania wcześniej - więc Ania z domu Siegień posłusznie usłuchała budzika o 7.00. Daniel twierdził, że się wyrobi.

Ale jak to bywa - póki śniadanie, pakowanie, zmywanie inne poranne czynności - wyszliśmy z domu sporo po 9.00. Pod wieżami Petronas byliśmy o 10.15 - i co? Dostaliśmy bilety na 13.45 - za późno niestety.

Trzeba jednak przyznać, że z biletem czy bez, wieże wyglądają imponująco. W ogóle centrum Kuala to siedlisko wież i drapaczy chmur. Robi wrażenie:)

No więc na szybko uruchomiliśmy plan B i poszliśmy pieszo oglądać wieżę telewizyjną. Mankamentem był padający deszcz, ale mieliśmy parasol, więc się udało. Przy wieży od razu porwał nas autobus, dowożący pod wejście, więc zanim sprawdziliśmy warunki, już zabuliliśmy 38 rt za wejście na górę. Ale w porównaniu do poniedziałkowej kolacji.... to i tak niewiele:)


Z wysokości 270 m podziwialiśmy panoramę Kuala i naprawdę było warto. Co ciekawe, z góry miasto wygląda na bardzo zielone - jest dużo sporych kawałków lasu, parków, boisk itd. - tego się w sumie nie spodziewałam akurat w tym mieście... Wszystko jest zresztą super zorganizowane, a obsługa znów szalenie uprzejma - aż głupio o cokolwiek zapytać. Dodatkową atrakcją po zejściu z wieży był symulator F1 - ale okazał się podrasowaną grą komputerową. Wokół wieży natomiast jest parkolas - pozostałości oryginalnego lasu tropikalnego w mieście, teraz w formie rezerwatu. Można w nim spacerować kilkoma rożnymi ścieżkami, podziwiając roślinność i specyficzny klimat tego miejsca. Oczywiście na wejściu oblazły nas stada komarów, ale Daniela tajemnicza apteczka zawierała jakiś komaroff, więc nie było źle:)

A potem okazało się, że już musimy lecieć. Złapaliśmy w locie coś do jedzenia i wskoczyliśmy do autobusu, który miał nas zawieźć na lotnisko. Na lotnisku 70 km od Kuala spędziliśmy uroczą godzinę w oczekiwaniu na lot Air Asia na Langkawi - wyspę na północy, po lewej stronie półwyspu.

I oto jesteśmy:) Przydreptaliśmy pieszo do hotelu, bo było blisko, ale chyba dość dziwnie wyglądaliśmy z plecakami idąc poboczem w turystycznym miasteczku, gdzie wszyscy jeżdżą taksówkami, bo wszyscy się za nami oglądali... A może to za mną w sumie;)

Niestety zastała nas ulewa, a plaża okazała się słaba, więc jutro być może poszukamy jakiegoś fajniejszego miejsca. Z atrakcji tutaj do obejrzenia są wodospady i kolejka linowa. Poza tym oczywiście plaże, hodowle rekinów i inne turystyczne atrakcje - ale jeszcze nie wiadomo, co wybierzemy - blokuje nas przede wszystkim komunikacja, bo po wyspie trzeba się jakoś poruszać, a nie widać tu było komarków:)

No i niestety nie wypali nasz planowany wypad na Pinang - wyspę oddaloną stad o 2,5 h drogi (wody). Okazało się, że prom jest o 14.30 i 17.30 - a nam potrzebny był poranny rejs, którego nie ma:( Oczywiście trudno mi zrozumieć sens takiego harmonogramu, ale chyba już nie wnikam:)

Na Langkawi jesteśmy do soboty, a potem znów wracamy do Kuala. A przyszły tydzień planujemy spędzić na Borneo, które to dziś musimy rozplanować, kierując się własną intuicją:)

To na dziś tyle, bo choć internet tańszy, to klawiatura pożal się Boże i połowę znaków mi zjada...

Pozdrawiamy wszystkich i trzymajcie kciuki:)

Buddyjska świątynia...

Środa była dla nas kolejnym dniem leniwca. Ale zaczęliśmy ambitnie - wstaliśmy wcześnie, żeby zdążyć popływać - tym razem w basenie. Daniel nie jest zbyt chętny do wczesnego zrywania się, ale tym razem pozazdrościł mi możliwości pływania:) Na basenie tym razem nikt nas za nic nie ganiał, a pan, którego podejrzewałam o zapędy policji obyczajowo-kostiumowej chciał tylko nam zrobić zdjęcie.

Po szybkim spakowaniu się i spożyciu na obiad zupy chińskiej (a jakże!) wróciliśmy jeszcze na plażę, już z bagażami, bo musieliśmy opuścić hotel. Tam oczekiwaliśmy Chrisa, który miał przyjechać o 1 lub 2. Przyjechał o 3:).

Specjalnie jechaliśmy do Kuala Lumpur przez Ipoh, czyli dookoła, żeby obejrzeć jakąś super interesującą świątynię buddyjską w jaskini. Niestety tempo jazdy Chrisa, jego spóźnienie, a także liczne przerwy nam to uniemożliwiły - jak zajechaliśmy na miejsce, było już zamknięte.


Ale plusem jest to, że udało nam się spróbować tutejszych egzotycznych owoców. Chris zawiózł nas na jakiś targ, gdzie biegając miedzy straganami nakupił nam jakichś dziwnych rzeczy. Na przykład czegoś, co smakowało jak ananas, a było do niczego nie podobne, ziemniaków, które smakowały jak gruszki i włochatych owoców smakujących inaczej niż wszystko:). Z takim ładunkiem plus porcja nie unijnych bananów (krótkich i krzywych) wyruszyliśmy w drogę powrotną do Kuala.

Droga szła nam średnio, bo ani proton, ani nasz kolega nie sprawowali się najlepiej. Proton rozmazywał cały czas coś po szybie, nawet jak nie padało. Chris miał problem z widzeniem pasów (bo padało), wiec ciągle jechał dwoma pasami. I mówił, że chce mu się spać. Trochę się bałam, ale Daniel wyluzowany drzemał na przednim siedzeniu.

Mieliśmy jeszcze 2 ważne rzeczy do załatwienia w Kuala - zobaczyć, gdzie jest stacja kolejowa i odwiedzić niejakiego Otto, który powie nam, co zobaczyć na Borneo.

Nasz przyjaciel wysadził nas przy ulicy i kazał iść za sobą. Zanurzyliśmy się w jakieś ścieżki między chatami, gdzie było totalnie ciemno, pełno było kałuż i jakichś śmieci. Nie wiedziałam, w co wdepnę:) Była to ścieżka do stacji kolejowej. Zastanowiłam się, czy ja kiedykolwiek swoich gości prowadziłam na dworzec tajemnymi ścieżkami na tyłach bud z żarciem na centralnym, czy starałam się pokazać w miarę prostą i oświetloną drogę? Nasz przewodnik nie brał jednak do głowy takich drobiazgów:). Na stacji jak blondynom (;) tłumaczył nam, jak dojechać do miejsca, gdzie jest Petronas Towers - które mieliśmy odwiedzić w czwartek rano. Zatrzymał jakiegoś pracownika stacji, z którym w dalszej kolejności począł rozkminiać wady polityki kolejowej obecnego rządu. Było to o 23.00!!!! Jak już się rozstaliśmy na stacji, pojechaliśmy do Otto. Otto to Amerykanin, który ożenił się z Malezyjką z jednego z plemion zamieszkujących Borneo. Obecnie wykłada na Uniwersytecie w Kuala i tu mieszka (a żona z dzieckiem mieszkają na Borneo).

Otto jak prawdziwy Amerykanin - pełen luzu. Spotkał nas po drodze i zaprowadził do siebie - nie muszę opisywać, jak wygląda mieszkanie faceta, który mieszka sam:). Główna rada Otto brzmiała - pojedzcie do Sarawaku (stan na Borneo) - i po prostu miejcie oczy szeroko otwarte - poczekajcie, aż wszystko się samo wydarzy. Nie jest to rada, której oczekiwałam - chciałam wiedzieć, czy kupować bilet lotniczy dalej na wschód i dokąd - a to musimy załatwić teraz, a nie czekać, aż to się samo wydarzy. Póki co, nie ma samodzielnie-wydarzających-się-biletów-lotniczych. Oczywiście w momentach, kiedy usiłowałam zadać konkretne pytanie, Chris się wcinał i razem z Otto zaczynali dyskusje na temat: hodowli winogron i wyrobu wina, wyniszczania lasów tropikalnych, jadowitych węży, gdzie można kupić stek i od kiedy kto pali papierosy. Dobrze, że nie miałam kieszeni, bo nóż by mi się otworzył.

W radosnym nastroju około północy opuściliśmy Otta. Dzień zakończyliśmy w domu Chrisa (do którego ja z przyjemnością wróciłam) porcją whisky - koniecznej dla spokojnego zaśnięcia - jak twierdził nasz gospodarz.

Na koniec rozkminiliśmy jeszcze, jak działają malezyjskie pralki - gdzie nie trzeba zamykać wieczka, a pranie trwa 25 minut. Pażiwiom-uwidim, jak mawiają nasi sąsiedzi:)


wtorek, 3 listopada 2009

Komarom, miła...

Och, co za emocjonujący dzień:). Wczoraj nie byliśmy pewni, czy warto stąd się ruszać, bo trudno się wydostać z tego luksusowego gniazda os. Zaryzykowaliśmy jednak taksówkę do Lumut (50 ringitów, połowa kolacji:). Z Lumut promem popłynęliśmy na wyspę Pangkor. Tam mieliśmy jeździć rowerem, ale wszyscy doradzali motorynkę, takiego naszego Komara, wiec... kto nie ryzykuje ten nie jedzie:).

Daniel nie miał przy sobie prawa jazdy, a na komarku jeździł ostatnio 15 lat temu, ale kto by się przejmował takim drobiazgiem! Zrobił rundkę testową na placyku i ruszyliśmy - ja z tyłu jako plecaczek. Żyjemy, nic się nie stało i było super! Żeby było trudniej - tu jest ruch lewostronny!!!

Komarek pozwolił nam się dostać do miejsca, gdzie obecnie jest Chris - który na dzień dobry zaserwował nam długi wywód na temat błędów polityki widocznych na tej wyspie. Ufff... Potem zmusiliśmy go, żeby pójść na szybki, chiński obiad, który ledwo przeżyłam - taki był ostry. W połowie skminiłam jednak, że trzeba wyrzucić zielone kawałki papryczki, i szlo już dużo lepiej:)

Wyspa jest super - ma cudowne plaże, z super widokami, czystą wodą i żółtym piaskiem, bomba. Chwilę popływaliśmy, a potem pojechaliśmy obejrzeć jedyną atrakcję - fort holenderski. Niestety atrakcja marna, ale co tam. Zdążyliśmy jeszcze zobaczyć budowę łodzi rybackich i popływać na innej plaży - bo jak wiadomo jak wyspa, to ma same plaże wokół:).

Komarek marki Honda w nienaruszonym stanie odstawiliśmy około 16.00 do właściciela i wróciliśmy do Lumut. Tu udało nam się zjeść jakieś chińskie wynalazki za 13 ringitów (!!!) - co po przedwczorajszej kolacji od razu o wiele lepiej nam smakowało!!! Potem szybkie zakupy na jutrzejsze śniadanie.

Jutro przyjeżdża Chris, zmywamy się na chwilę do Ipoh, żeby zobaczyć buddyjską świątynię, a potem wracamy do Kuala.

Na dziś już kończę, bo internet jest tu po 10 rt, jest to 5 razy drożej niż w Kuala i Daniel zabronił mi więcej wykupować:).

To trzymajcie kciuki...

poniedziałek, 2 listopada 2009

Dzień Leniwca

Wreszcie udało się nam zażyć trochę słońca. Cały dzisiejszy dzień bez Chrisa (który nocuje gdzie indziej) spędziliśmy na plaży. Ale może po kolei:)

Wczoraj z braku miejsca do jedzenie wybraliśmy się na kolację do hotelowej knajpy. Tak w ogóle to ten kurort, gdzie teraz jesteśmy to wielki kawał terenu, na którym umiejscowiony jest duży hotel, mniejsze domki, dwa pola golfowe itd. - takie małe, sztucznie stworzone miasteczko. Niestety ma to swoje minusy - jedyne sklepy i knajpy, jakie są w promieniu 10 km, należą do hotelu.

W restauracji zjedliśmy niby normalnie, zapłaciliśmy za to 120 tutejszych złotych - jakieś 100 na nasze. Kupa kasy! Przy czym piwo kosztowało 18 i okazało się być o,33 l. Masakra. No ale cóż, skoro nie płacimy za noclegi (dostaliśmy je w prezencie od Chrisa), to możemy przynajmniej zjeść normalnie.

Dziś za to wybraliśmy się na śniadanie w ramach hotelowego pakietu - poświadczywszy to bonem, który dostaliśmy pierwszego dnia - z napisem - "breakfast - 2 adults - garden terrace - till 4.11 - podpis". Jak już nakładliśmy pełne talerze tutejszego śniadaniowego jedzenia, to przemiła pani oznajmiła nam, że śniadanie nam nie przysługuje i musimy za nie zapłacić. A to co nam wydawało się podpisem na bonie, było PRZEKREŚLENIEM. Cóż, płacz i płać, jak mawiają. I kolejna niespodzianka - wyniosło nas to 70 tutejszych złotych (ringitów) - mniej więcej 50 na nasze!!!!!!! Za śniadanie? Chyba musiałoby być pozłacane, żeby było tyle warte. Od razu przestałam być głodna;)

Odrobinę zatem zniesmaczeni poszliśmy wreszcie na plażę. Na plaży - raj. Po pierwsze - zero ludzi (z tego, co mówił Chris, tutejsi w ogóle się nie kąpią i nie chodzą na plażę). Leżaki i parasole tylko dla siebie (choć zastanawialiśmy się, czy za chwilę spod ziemi nie wyrośnie pani i nie każe płacić, powiedzmy, 60 ringitów:), woda super ekstra ciepła, palmy rosnące wokół, dające przyjemny cień - BOMBA. Spędziliśmy tak cały dzień taplając się w wodzie, delikatnie wystawiając się na słońce i czytając nasze książkowe zapasy. Delikatne wystawianie na słońce ma swoje nieco negatywne skutki - szczególnie Daniel ubolewa, bo przybrał barwy narodowe (biało-czerwone:).

Siedząc dziś na luzie i nie musząc rozkminiać wyższych problemów, miałam czas chwilę pomyśleć i przyszły mi do głowy dwie rzeczy. Po pierwsze, oni tu wszyscy maja lekkiego schiza z klimatyzacją. Dziś temperatura - oprócz bezpośredniego słońca - nie była strasznie wysoka i upał nie dawał się we znaki. Ale we wszystkich zamkniętych pomieszczeniach wytrwale pracuje klima. Co więcej, nie jest to ustawione na normalnym poziomie - tylko na 18 stopni i wiatrak na maksa. W ciągu kilku dni zmarzłam tu już chyba z 5 razy. Dziś, jak poszliśmy na obiad, pani z uprzejmości od razu włączyła klimę, choć w restauracji było dość chłodno (może ze 24 stopnie były na oko). Wielki klimatyzator wiał mi prosto w twarz i już się nie mogłam doczekać końca obiadu. To samo było w kościele w sobotę - 25 stopni na zewnątrz, pochmurno, a w kościele 4 wielkie klimatyzatory i 3 wiatraki pracowały na full, zimno jak w marcu, hałas nie do zniesienia - przerost formy nad treścią jednym słowem. My od dwóch dni w pokoju mamy wyłączoną klimę i nie jest gorąco - temperatura sama się trzyma poniżej poziomu tego, co na dworze. Ale panie jak wpadły sprzątać, to oczywiście nastawiły na minimalną temperaturę i maksymalny wiatrak. Choroba jakaś, czy coś:).

No i te muzułmańskie ograniczenia. Kąpiąc się i opalając w bikini czułam się dość nieswojo i raczej trzymałam się z daleka od ludzi. Ale jacyś małoletni chłopcy, albo kolesie z obsługi gapili się ciągle, jakby nie wiadomo co się działo - zastanawiałam się, czy policja obyczajowa nie przyleci i nie każe mi zmienić stroju kąpielowego na jednoczęściowy, bo taki jest zgodny z regulaminem.

Wczoraj widziałam jakąś muzułmańską dziewczynkę, jak wchodziła do basenu w ubraniu z długim rękawem i w długich spodniach i oczywiście w chustce. Dziś jakaś młoda dziewucha kąpała się w takim samym stroju ze swoim chłopakiem, obściskując się nawzajem. To sorry, pokazać łokcia nie można, ale publicznie się "miziać" można? Zaprawdę, logika przedziwna...

Jutro postanowiliśmy się trochę ruszyć i pojechać do Pangkor, na wyspę, gdzie też jest Chris. Wymaga to trochę wysiłku, bo z tego miejsca ciężko się wydostać. Prawdopodobnie rano pojedziemy do Lumut taksówką, a stamtąd promem na Pangkor. Może tę wyspę uda się pozwiedzać rowerem.

W Pangkor główną atrakcją jest stary holenderski port, ale może też uda się zrobić jakieś zakupy w normalnych cenach. Wreszcie będą jakieś owoce (tu totalnie nic nie ma, można tylko kupić czipsy i zupy chińskie).

Trzymajcie kciuki:)

PS. Zdjęcie na rowerze to z naszej krótkiej wycieczki po terenie hotelowym dzisiaj. A jaszczurki mieszkają na korytarzu.
Pozdrawiamy szczególnie Ewę, która poprawia polskie znaki:)

niedziela, 1 listopada 2009

Kolacja u cioteczki i w drodze ku luksusom

Wczorajszy super dzień zakończyliśmy wykwintną kolacją u cioteczki Chrisa, tej, na którą obraziła się jego mama. Trochę się zszokowałam, jak tam weszłam. Najpierw przywitały nas psy, które oczywiście nie gryzą. W liczbie trzech. Na dobry początek "my father's drinking friend", jak go nazywa Chris - który akurat był też na kolacji u cioteczki - nalał nam whisky z czymś tam. Że ja fanką tego akurat napoju nie jestem, to niezbyt mi szło. Ale mieliśmy okazję poprowadzić miłą konwersację o wszystkim i o niczym - człowiek uczy się dyplomacji na takich wyjściach:).

Ale co mnie zaszokowało, to wystrój domu. Chris wspominał, że cioteczka jest katoliczką, ale powaliła mnie ilość wizerunków Chrystusa porozwieszanych na ścianach. Chrystus wyszywany, w formie dywanu, anioł stróż krzyżykami, różaniec wielkości liny do statku, figurka Maryi z odkręcaną głową, Chrystus z promieniami, kalendarz z Chrystusem - do tego wystrój wnętrza w stylu kolonialnym, biało-różowe zasłony, ciemne, rzeźbione meble, plastikowe krzesła w jadalni i świetlówki... Przeżyłam szok kulturowy:)

Ale ciocia zrobiła na nas niesamowite wrażenie. 1.5 m wzrostu, 40 kilo wagi, bardzo energiczna, od razu sugestywnie opowiedziała nam o przeżywaniu swojej wiary i o tym, jak się za kogo modli. Postanowiłam być miła, żeby też się znaleźć w tej grupie:). Poza tym obiecała mnie zabrać w przyszłą sobotę na targ, gdzie nakupuję sobie wspaniałych bluzek za 2 dolary sztuka. Zresztą, powiedziała, że jak tam będzie, to mi coś kupi zaocznie (już się boję;).

Po whiskowym wstępie ciocia zaprosiła nas do jadalni, gdzie zobaczyliśmy szwedzki stół z 13 dań. Kraby, krewetki, kurczak, makaron indyjski - wszystko oczywiście dziko ostre. I do tego my z brakiem umiejętności spożycia takich rzeczy. Ale tu wszystko jest proste - kraba przeżuwa się w całości (z korpusem), a resztki niejadalne wypluwa w postaci papki, makaron indyjski z sosem najlepiej jeść palcami i ogólnie widelec to niepotrzebny zbytek. Oczywiście, jak można się spodziewać, nażarliśmy się jak prosięta i ledwo dotoczyliśmy się do domu. Ciocia zapraszała nas na lancz, kiedy tylko będziemy mieć chwilę czasu - więc być może ją odwiedzimy. Chris po dwóch whisky dzięki Bogu szczęśliwie dowiózł nas do domu swoim białym protonem.

Dziś rano za to znów jedliśmy ciekawe rzeczy - tym razem z lodówki Chrisa. Najpierw cudem odnalazł w czeluściach swoich szafek płatki - ale okazało się, że to czyste, organiczne, owsiane, więc nie odważyłam się jeść ich samych na surowo z mlekiem. Stanęło na serze żółtym z masłem orzechowym. Ale postanowiłam ucieszyć mój skołatany żołądek mlekiem. Ku mojemu zaskoczeniu z kartonu nalałam jakiejś mazi, co okazało się być mlekiem sojowym, w dodatku słodzonym - FU!

Potem ruszyliśmy w naszą długą podroż na północ. Do przejechania było jakieś 160 km, ale nasz przyjaciel tym razem radził sobie fatalnie. Nie miał mapy, narzekał na znaki i ciągle pytał o drogę. Przez bramki na autostradzie przejeżdżaliśmy chyba z 5 razy - nie wiem, jak on to zrobił. Chris się zżymał na przykład, że znaki pokazują drogę numer 2 w dwóch kierunkach i on nie wie którą wybrać - co dla mnie było dość logiczne - to w sumie normalne, że droga idzie w dwóch kierunkach i jedzie się albo w lewo, albo w prawo. Plus odwieczny problem ze skręcaniem bez kierunkowskazu, skręcaniem z niewłaściwym kierunkowskazem, chaotycznie zmienianie pasów - i do tego cały czas, nieustająca gadka o problemach dyskryminacji 3 świata w postaci zdań wielokrotnie złożonych z dygresjami...

Za to jak już nas dowiózł, tak i nas porzucił. Jesteśmy teraz w Damai Laut - w jakimś kurorcie wypasionym. Wreszcie udało się nie rozkminiać problemów światowych, tylko zanurzyć się w ciepłym jak zupa morzu - Bosko. Do tego 3 baseny i inne atrakcje, których jeszcze nie zdążyliśmy obadać. Jutro dzień lenia - i żadnych dyskusji z lokalsami:)

Oczywiście klimat tu trochę inny niż w europejskich kurortach (w których nie bywałam, ale tak sobie to wyobrażam:) - na basenie zakaz bikini pod groźbą wyproszenia, uprzejma prośba o odpowiedni strój w terenie ośrodka i mega służalcze podejście obsługi - aż głupio o cokolwiek poprosić. Pani dziś na kolacji przepraszała chyba z 15 razy - każde z nas z osobna, szok.

Wszystko jest za to mega drogie, więc po dzisiejszej kolacji za ciężkie pieniądze jutro postanowiliśmy jechać na bananach i orzeszkach:).

A teraz wrócę do wczorajszego posta, którego połowę coś mi zjadło. Mam nadzieję, że choć część pamiętam.

Trzymajcie kciuki:)

sobota, 31 października 2009

Miks wyznaniowy

Zanim o miksie wyznaniowym, to jeszcze o wczorajszej kolacji, na którą zabrał nas nasz ulubiony przyjaciel. Poszliśmy mianowicie do chińskiej restauracji - choć trudno to tak nazwać. Była to knajpa zorganizowana na rogu ulicy bezpośrednio na chodniku. Gotował Chińczyk na tzw. widoku.

Na dobry początek dostaliśmy w plastikowej miseczki zalane wrzątkiem sztućce - śmieszne, plastikowe chińskie łyżki i pałeczki. No już się wystraszyłam, że pozostanę głodna z takim sprzętem. Całe szczęście okazało się, że można dostać widelec, ale chyba dla takich przybłęd jak my je trzymają, bo aluminiowe, polskie z napisem GS to Bristol przy tych, jakie były tam:).

Jeśli chodzi o żywność - zamawiał Chris - każdy dostał plastikową miseczkę ryżu, plus do ogólnego podziału kawałki wieprzowiny w sosie, jakiś dziwny płyn w dwóch miseczkach (zupa do ryżu), grzyby w zupie (takie jak u nas suszone sprzedają), gotowany czosnek w zupie, warzywa (nie wiem co to było, wyglądało jak trawa z wody:). Do tego pokrojone drobno ostre papryczki i posiekany czosnek - ku uciesze Daniela:).

Jakoś udało nam się to wszystko obsłużyć, spoglądając na ludzi siedzących obok i patrząc na to, co kto w czym zamacza. Ostre to było jak cholera, ale przynajmniej się najedliśmy. Pomyślałam tylko, co by nasz sanepid powiedział na warunki, które tam panowały - białe, plastikowe stoliki, już dawno zapomniały w jakim kiedyś były kolorze, a nad garnkami niebezpiecznie powiewała odrapana z blaszanego dachu farba. Ale - uwaga - po 12 godzinach od tego zacnego posiłku żyjemy i miewamy się dobrze - pewnie wszystko dzięki chińskiemu czosnkowi:)

Wczorajszy wieczór zakończyliśmy pokaźnym kielichem samogonki z Siemianówki, którą przywieźliśmy ze sobą - tak dla zabicia potencjalnej ameby. Zagryźliśmy dziwnym owocem wyglądającym jak duże winogrono, a smakującym podobnie do grejpfruta - jutro się dowiem, co to.

Dziś mieliśmy przed sobą długi dzień, pełen rożnych interwyznaniowych spotkań.

Rozpoczęliśmy od Liturgii, która miała się odbyć o 9.00, wiec na wszelki wypadek byliśmy o 8.45. Liturgia odbywała się w świątyni Kościoła malabarskiego (jeden z orientalnych Kościołów prawosławnych). Na początku popełniliśmy małe faux paux, bo okazało się, że wchodzi się tam bez butów. Ku mojemu zdziwieniu wszyscy byli bez butów - nawet celebrujący ksiądz! Całe szczęście miał długie szatki, więc nie wyglądały mu obciachowo jakieś skarpetki.

Oczywiście o takiej dzikiej godzinie nikogo nie było, bo Liturgia zaplanowana była na 10.00. Więc Chris wdał się z Danielem w dyskusję na temat tego, dlaczego to źle jest czcić w Malezji amerykańskich świętych (w domyśle narzuconych przez imperialistów), z którymi nie identyfikują się lokalni wierni. Dobrze, że Daniel miał siłę prowadzić tę dyskusje, to ja drzemałam obok, bo jakby na mnie trafiło, to chyba by się skończyło rękoczynami.

O 9.30 pojawił się wreszcie ojciec Daniel, sprawujący dzisiejszą Liturgię. Przyszło też trochę ludzi - razem z nami 16 osób. W tym 6 osobowa rodzina chińska, która nie jest prawosławna.

Co do warunków - jak ktoś narzekał na Wilczą, powinien publicznie przeprosić:). Wszystkie rzeczy są każdorazowo zabierane z kościoła - utensylia liturgiczne, wino, prosfory, szaty, ikony, stojak na nuty, książki, sztalugi (skąd my to znamy:) itd. Ksiądz dolatuje z Singapuru raz w miesiącu w sobotę - nie ma możliwości służenia w niedziele, bo w niedziele kościół jest zajęty przez miejscowych wiernych z Kościoła malabarskiego.

Ale poza tym atmosfera super - kazanie z klasą, dobre tempo, takie wciągające nabożeństwo. Potem udało nam się porozmawiać z ojcem Danielem - ja co prawda trochę zmarzłam w nogi, ale czego się nie robi:)

Ojciec Daniel pochodzi z Anglii. Jeszcze tam będąc zetknął się z prawosławiem - a po około 10 latach wyjechał do Singapuru. Od początku uczestniczył w życiu prawosławnej wspólnoty właśnie tam, a po kilkunastu latach został tam księdzem. Dziś w Singapurze w niedzielnym nabożeństwie bierze udział 40-50 osób, co jak na tamte warunki, to chyba dość dobry wynik. Raz w miesiącu (od roku regularnie) odbywają się nabożeństwa w Malezji - i, jak mówi ojciec Daniel, wyniki są super, bo zaczynał od jednej osoby:).

Po Liturgii wszyscy udaliśmy się do pobliskiej, hinduskiej knajpy, żeby coś zjeść. Nam w udziale przypadły naleśniki z kurczakiem i z niczym - z rożnymi sosami. Sosy oczywiście dziko ostre. Do tego pyszne, wyciskane soki marchwiowo-pomarańczowe, ananasowe itd. Na koniec dopchaliśmy się lokalnymi słodyczami (coś na kształt słodkiej kaszy manny z orzeszkami). W międzyczasie pogadaliśmy z ojcem Danielem i pożegnaliśmy go opakowaniem wedlowskich baryłek. On pobiegł na samolot, a ja zajęłam się dyskusją z Chrisem na temat wad polityki Patriarchatu Ekumenicznego na tamtych ziemiach. Oczywiście dłuższe rozkminy doprowadziły mnie jedynie do wzrostu ciśnienia i włączyła mi się chęć uduszenia naszego kolegi. Całe szczęście pojawił się jego chiński przyjaciel, były metodysta, niedoszły pastor, który włączył się do dyskusji, ale w przeciwieństwie do niektórych umiał konkretnie przedstawiać swoje argumenty:).

Dwie wolne godziny Chris postanowił spędzić z nami w muzeum narodowym, na które ja nie bardzo miałam ochotę, ale zostałam przegłosowana. W muzeum musiałam przebrnąć przez lupki, siekiery i korale (wszystkie korale w muzeach są takie same...), Ale w sumie muzeum okazało się dość ciekawe i nowocześnie urządzone. Co prawda Chris twierdził, że tam kłamią pod wpływem polityki Zachodu, ale postanowiłam nie wnikać, gdzie kłamią - jednej dyskusji było mi wystarczająco na cały tydzień.

Kolejnym punktem naszego popołudnia było spotkanie z księdzem Filipem, proboszczem parafii malabarskiej - gdzie rano odbyła się prawosławna Liturgia. Facet od 13 lat jest wegetarianinem i to widać! Szczupły, zdrowy, w nieskazitelnej białej, lnianej koszuli - tchnący spokojem i harmonią. Znów poszliśmy do tej samej indyjskiej knajpy, co rano, gdzie tym razem z Danielem rzuciliśmy się na słodycze. Niestety później okazało się, że zawierały kapustę i grzyby:)

Chris jeszcze zmusił ojca Filipa do pokazania nam swojego pokoju gościnnego, a potem przyjaciel Chińczyk zmotywował naszego kolegę do zabrania nas wreszcie do domu.

Po drodze musieliśmy jeszcze odwiedzić mamę Chrisa, która miała pierwotnie być na kolacji u cioci, ale chyba się pokłóciła ze swoją siostrą i odmówiła przyjścia.

A potem była już kolacja u cioteczki - ale o tym w następnym poście:)