piątek, 6 listopada 2009

Why does it always rain on me...

Ech, nasze marzenia o poleżeniu na plaży spełzły na niczym. Od rana z nieba leją się hektolitry wody. Cóż, pewnie to lepiej niż w Polsce, gdzie przy okazji jest 5 stopni (u nas jest 25), ale jakoś mimo wszystko nas to nie satysfakcjonuje.

Do 14.00 żyliśmy nadzieją - że przestanie padać. Potem zwątpiliśmy i poszliśmy wypożyczyć samochód, żeby wyrwać się stąd gdziekolwiek.

Problem jest taki, że znów jesteśmy w ośrodku, który po prostu leży przy drodze - do najbliższego punktu, gdzie są jakieś sklepy itd., są jakieś 2 km. A do większego miasta - 16. Dlatego stwierdziliśmy, że nawet chodzenie po centrum handlowym jest lepsze niż siedzenie w pokoju - szczególnie, że ja już przeczytałam wszystkie książki:(.

Nie wiem dlaczego, ale od pewnego czasu mamy problem, żeby się dogadać z tutejszymi ludźmi. W sumie wszyscy mówią po angielsku, ale to chyba jakiś inny angielski jest. Ludzie maja tendencję do powtarzania jednego zdania po kilka razy bez względu na zadane pytanie. Na przykład w opisie potrawy występuje "chicken with mee" - to pytam panią, co to "mee", a ona mówi, że to fried chicken with mee (czyli smażony kurczak z mee) - no i się dowiedziałam. Albo mój ulubiony chicken satay - satay nie było w słowniku, do dziś nie wiem co to. Pani nie zrozumiała pytania:).

Dziś zapytaliśmy pana, czy samochód, który wynajmujemy, jest dostępny na miejscu, czy trzeba gdzieś dojechać. Pan odpowiedział - "a taxi". Zdumieni zapytaliśmy, czy naprawdę trzeba dojechać, a pan odpowiedział, że przed hotelem. Masz babo placek! I tak w kółko, cholery można dostać:).

No wiec dziś, jak już wypożyczyliśmy samochód, to Daniel musiał łapać zasadę jazdy lewostronnej i zmieniania biegów lewą ręką. Męczył się chłopak:). Całe szczęście do miasteczka było 16 km prostej dwujezdniowej drogi, wiec jechaliśmy prawie poboczem (lewym!) i wróciliśmy cało i zdrowo.

W mieście oczywiście nic nie dało się zrobić, bo non stop padało. Zjedliśmy w jakiejś knajpie ulicznej, gdzie ceny jedzenia były jednocyfrowe!!! Więc w ramach rozpusty dołożyliśmy sok ananasowy. Potem usiłowaliśmy zwiedzić centrum handlowe, ale mnie skutecznie przepędzały wpatrzone w moje ręce ekspedientki. Brakowało tyko zdania "jak się pani czuje w tym sweterku". Nie za bardzo generalnie jest tu na czym oko zawiesić, albo jakaś chińska badziewnia, albo sklep rodem z DUKA, w którym podkładki pod herbatę kosztują 100 zł.

Potem poszliśmy do centrum Kuah w poszukiwaniu jakiejś kawy, ale dziwnie wszystko było pozamykane. Znaleźliśmy jedną nawet fajną kafejkę, ale dali nam letnią kawę i niesmaczne lody.

Charakterystycznym punktem Kuah jest wielki orzeł, ustawiony na postumencie tuż przy molo, który "wita" gości od strony morza. Szliśmy do orła pieszo, co okazało się kilkukilometrowym marszem. Dodatkowo mieliśmy tendencję wybierania bocznych dróg, więc bez przerwy przeskakiwaliśmy jakieś rowy i ślizgaliśmy się w błocie.

Jak dotarliśmy do orła, było już ciemno - ale muszę powiedzieć, że odwalili tam niezłe disko polo. Orzeł zrywa się do lotu niby z drzewa, ale konar czy tez pień ma pod ogonem i długo zastanawiałam się, co autor miał na myśli...

A wokół sklepiki oświetlone w kolory tęczy...

Langkawi - czyli wyspa, na której teraz jesteśmy - to strefa wolnocłowa z niejasnych dla mnie powodów. Dlatego też tutaj jest sporo sklepów duty free, w których kupiliśmy trochę drobiazgów. Jakby ktoś chciał jakieś perfumy, dajcie znać:)
Przy okazji zauważyłam w sklepie ciekawą rzecz - na pudełku z jakimś przedmiotem było zdjęcie zabiedzonego, chudego niemowlaka. Przyjrzałam się ciekawie, zastanawiając się, czy to środek wczesnoporonny, czy jakiś cel charytatywny - okazało się to ostrzeżeniem na papierosach przed paleniem w ciąży:)

W centrum handlowym za to szłam do toalety, którą wskazywały dwa znaczki - dziewczynka i meczecik. Pod wejściem miałam chwilę wahania, bo nie wiedziałam, czy nie jest to przypadkiem damskie wejście do sali modlitwy - nie miałam ochoty wejść tam przypadkiem. Ale udało się - sala modlitwy i damska ubikacja sąsiadują obok siebie drzwiami, poza tym było na odpowiednich drzwiach napisane "toilet", wiec się nie pomyliłam...

Na jutro planujemy zamortyzować nasze wypożyczenie samochodu, czyli zjeździć cala wyspę. Może nawet trafi się chwila słońca, to spróbujemy się opalić. A potem- znów do Kuala. W niedzielę w ramach współpracy ekumenicznej wybieramy się na nabożeństwo do Kościoła malabaraskiego - tego, od księdza Filipa, wegetarianina.

Trzymajcie kciuki:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz