poniedziałek, 2 listopada 2009

Dzień Leniwca

Wreszcie udało się nam zażyć trochę słońca. Cały dzisiejszy dzień bez Chrisa (który nocuje gdzie indziej) spędziliśmy na plaży. Ale może po kolei:)

Wczoraj z braku miejsca do jedzenie wybraliśmy się na kolację do hotelowej knajpy. Tak w ogóle to ten kurort, gdzie teraz jesteśmy to wielki kawał terenu, na którym umiejscowiony jest duży hotel, mniejsze domki, dwa pola golfowe itd. - takie małe, sztucznie stworzone miasteczko. Niestety ma to swoje minusy - jedyne sklepy i knajpy, jakie są w promieniu 10 km, należą do hotelu.

W restauracji zjedliśmy niby normalnie, zapłaciliśmy za to 120 tutejszych złotych - jakieś 100 na nasze. Kupa kasy! Przy czym piwo kosztowało 18 i okazało się być o,33 l. Masakra. No ale cóż, skoro nie płacimy za noclegi (dostaliśmy je w prezencie od Chrisa), to możemy przynajmniej zjeść normalnie.

Dziś za to wybraliśmy się na śniadanie w ramach hotelowego pakietu - poświadczywszy to bonem, który dostaliśmy pierwszego dnia - z napisem - "breakfast - 2 adults - garden terrace - till 4.11 - podpis". Jak już nakładliśmy pełne talerze tutejszego śniadaniowego jedzenia, to przemiła pani oznajmiła nam, że śniadanie nam nie przysługuje i musimy za nie zapłacić. A to co nam wydawało się podpisem na bonie, było PRZEKREŚLENIEM. Cóż, płacz i płać, jak mawiają. I kolejna niespodzianka - wyniosło nas to 70 tutejszych złotych (ringitów) - mniej więcej 50 na nasze!!!!!!! Za śniadanie? Chyba musiałoby być pozłacane, żeby było tyle warte. Od razu przestałam być głodna;)

Odrobinę zatem zniesmaczeni poszliśmy wreszcie na plażę. Na plaży - raj. Po pierwsze - zero ludzi (z tego, co mówił Chris, tutejsi w ogóle się nie kąpią i nie chodzą na plażę). Leżaki i parasole tylko dla siebie (choć zastanawialiśmy się, czy za chwilę spod ziemi nie wyrośnie pani i nie każe płacić, powiedzmy, 60 ringitów:), woda super ekstra ciepła, palmy rosnące wokół, dające przyjemny cień - BOMBA. Spędziliśmy tak cały dzień taplając się w wodzie, delikatnie wystawiając się na słońce i czytając nasze książkowe zapasy. Delikatne wystawianie na słońce ma swoje nieco negatywne skutki - szczególnie Daniel ubolewa, bo przybrał barwy narodowe (biało-czerwone:).

Siedząc dziś na luzie i nie musząc rozkminiać wyższych problemów, miałam czas chwilę pomyśleć i przyszły mi do głowy dwie rzeczy. Po pierwsze, oni tu wszyscy maja lekkiego schiza z klimatyzacją. Dziś temperatura - oprócz bezpośredniego słońca - nie była strasznie wysoka i upał nie dawał się we znaki. Ale we wszystkich zamkniętych pomieszczeniach wytrwale pracuje klima. Co więcej, nie jest to ustawione na normalnym poziomie - tylko na 18 stopni i wiatrak na maksa. W ciągu kilku dni zmarzłam tu już chyba z 5 razy. Dziś, jak poszliśmy na obiad, pani z uprzejmości od razu włączyła klimę, choć w restauracji było dość chłodno (może ze 24 stopnie były na oko). Wielki klimatyzator wiał mi prosto w twarz i już się nie mogłam doczekać końca obiadu. To samo było w kościele w sobotę - 25 stopni na zewnątrz, pochmurno, a w kościele 4 wielkie klimatyzatory i 3 wiatraki pracowały na full, zimno jak w marcu, hałas nie do zniesienia - przerost formy nad treścią jednym słowem. My od dwóch dni w pokoju mamy wyłączoną klimę i nie jest gorąco - temperatura sama się trzyma poniżej poziomu tego, co na dworze. Ale panie jak wpadły sprzątać, to oczywiście nastawiły na minimalną temperaturę i maksymalny wiatrak. Choroba jakaś, czy coś:).

No i te muzułmańskie ograniczenia. Kąpiąc się i opalając w bikini czułam się dość nieswojo i raczej trzymałam się z daleka od ludzi. Ale jacyś małoletni chłopcy, albo kolesie z obsługi gapili się ciągle, jakby nie wiadomo co się działo - zastanawiałam się, czy policja obyczajowa nie przyleci i nie każe mi zmienić stroju kąpielowego na jednoczęściowy, bo taki jest zgodny z regulaminem.

Wczoraj widziałam jakąś muzułmańską dziewczynkę, jak wchodziła do basenu w ubraniu z długim rękawem i w długich spodniach i oczywiście w chustce. Dziś jakaś młoda dziewucha kąpała się w takim samym stroju ze swoim chłopakiem, obściskując się nawzajem. To sorry, pokazać łokcia nie można, ale publicznie się "miziać" można? Zaprawdę, logika przedziwna...

Jutro postanowiliśmy się trochę ruszyć i pojechać do Pangkor, na wyspę, gdzie też jest Chris. Wymaga to trochę wysiłku, bo z tego miejsca ciężko się wydostać. Prawdopodobnie rano pojedziemy do Lumut taksówką, a stamtąd promem na Pangkor. Może tę wyspę uda się pozwiedzać rowerem.

W Pangkor główną atrakcją jest stary holenderski port, ale może też uda się zrobić jakieś zakupy w normalnych cenach. Wreszcie będą jakieś owoce (tu totalnie nic nie ma, można tylko kupić czipsy i zupy chińskie).

Trzymajcie kciuki:)

PS. Zdjęcie na rowerze to z naszej krótkiej wycieczki po terenie hotelowym dzisiaj. A jaszczurki mieszkają na korytarzu.
Pozdrawiamy szczególnie Ewę, która poprawia polskie znaki:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz