
Zaczęło się od tego, ze autobus spod złotych tarasów nas nie zabrał, bo nie było miejsc (do złotych tarasów, obok których jest hotel, w którym mieszkamy, jeździ z centrum miasta autobus). Zostaliśmy na lodzie - 35 stopniowym upale.
Daniel jednak wywiedział się, że jest tez jakiś city bus - którym można dojechać do centrum. Oczywiście z tutejszą manią dokładnego tłumaczenia, pani powiedziała "outside" - czyli "na zewnątrz" - i tyle. Wiec najpierw staliśmy pod złotymi tarasami (czyli pod galeria), ale po kwadransie doszliśmy do wniosku, że może chodzić też o ulicę przed galeria. Daniel już się wkurzył, ze autobus właśnie odjechał - ale to była zmyła, bo oni tu jeżdżą odwrotnie (czyli po lewej stronie) - wiec ten, co odjechał, był nie nasz:). Potem udało nam się złapać właściwy autobus do centrum, totalnie zatłoczony, ale jakoś się zmieściliśmy. Znów naturalna klimatyzacja:). Niestety ten autobus z kolei dowiózł nas w nie wiadome dla nas miejsce. W połowie drogi w mieście Daniel zapytał o "Merdeka" (to nazwa placu, na który mieliśmy dotrzeć). Pan powiedział, że pokaże, ale do końcowego nie pokazał.
Końcowy był na dworcu autobusowym, gdzie jest prawdziwa Azja - milion ludzi, upał, tysiąc autobusów, wszyscy coś krzyczą i ładu dojść nie można. No więc wysiedliśmy i pytamy dalej o tego merdeka. Każdy wskazywał co innego - w końcu wsiedliśmy do city busa numer dwa. Już w autobusie okazało się, ze jest plac Merdeka i coś jeszcze merdeka - bo merdeka to po tutejszemu niepodległość, wiec jest wiele miejsc imienia niepodległości.
Na wszelki wypadek więc wysiedliśmy na kolejnej przecznicy z city busa, bo wydawało nam się, że skręca, a to nam nie pasuje. Oczywiście nie skręcał:(
Więc po kwadransie marszu wreszcie udało nam się dotrzeć na miejsce docelowe - plac, z którego odjeżdżają autobusy do Parku Narodowego Kinabalu - około 100 km od KK (Kota Kinabalu - miasta, w którym teraz jesteśmy). Udało nam się przedrzeć przez szeregi taksówkowych naganiaczy ("helo", "Sir", "Heeelooool" itd.). Dorwał nas jakiś pan z busika, i już mieliśmy zaklepane miejsce do parku.
Busik znów był dość naturalny - otwarte okna, a siedzenia jak w osinobusie (kto wie, co to jest?). Kiedy już dotarliśmy do parku (2 godziny jazdy) okazało się, ze gorące źródła, do których jedziemy, nie są w parku, ale w miejscowości 40 km od parku. Całe szczęście nasz bus tam jechał, więc kolejne 40 minut spędziliśmy w tym samym środku transportu.
Jak już szczęśliwie dotarliśmy do zajezdni w miejscowości, gdzie miały być źródła, okazało się, że to jeszcze 18 km - a ponieważ była już 13.00, a ostatni autobus był o 17.00, nie mieliśmy wyjścia, jak wziąć taksówkę. Za 50 rubli w obie strony. Spoko - połowa pewnej kolacji:)
Jak już dojechaliśmy do gorących źródeł, Daniel z rozpędu zapłacił naszemu kierowcy - i przez kolejne 3 godziny zastanawialiśmy się, czy po nas przyjedzie, czy oleje sprawę:).

Jak już wróciliśmy ze ścieżki uderzyliśmy na gorące źródła - jakież było nasze zaskoczenie, kiedy źródła okazały się zimne! Najzimniejsza woda, w jakiej do tej pory się kąpaliśmy w Malezji! Ale spędziliśmy urocze 1,5 godziny lansując się w basenach.
O 16.00 nasz kierowca cale szczęście się objawił i zabrał nas do Redan, gdzie już czekał na nas nasz zaprzyjaźniony busik. Po kilkunastu kilometrach udało nam się kupić na przydrożnym targu banany i mandarynki, bo w tym całym rejwachu nie zdążyliśmy zjeść obiadu - a zapasy krakersów i czekolady poszły w czasie podroży "tam".
Droga się przedłużyła, bo były ulewy i zalało drogi. Ale nasz super miły kierowca, który był pod wrażeniem naszej podroży środkami komunikacji publicznej (ciągle powtarzał "public") zawiózł nas z centrum miasta do złotych tarasów - gdzie jest nasz hotel. To jakieś 8 km! I nie chciał za to kasy!


Niestety jutro koniec tych wypasów - rankiem skoczymy jeszcze na wyspę, jeśli pogoda dopisze, a o 18.00 wracamy do Kuala, do Chrisa, który już za nami tęskni.
Trzymajcie kciuki:)

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz