niedziela, 15 listopada 2009

W gorących (zimnych) zródłach

Dziś bardzo dużo (zdecydowanie za dużo) czasu spędziliśmy na dojazdach.

Zaczęło się od tego, ze autobus spod złotych tarasów nas nie zabrał, bo nie było miejsc (do złotych tarasów, obok których jest hotel, w którym mieszkamy, jeździ z centrum miasta autobus). Zostaliśmy na lodzie - 35 stopniowym upale.

Daniel jednak wywiedział się, że jest tez jakiś city bus - którym można dojechać do centrum. Oczywiście z tutejszą manią dokładnego tłumaczenia, pani powiedziała "outside" - czyli "na zewnątrz" - i tyle. Wiec najpierw staliśmy pod złotymi tarasami (czyli pod galeria), ale po kwadransie doszliśmy do wniosku, że może chodzić też o ulicę przed galeria. Daniel już się wkurzył, ze autobus właśnie odjechał - ale to była zmyła, bo oni tu jeżdżą odwrotnie (czyli po lewej stronie) - wiec ten, co odjechał, był nie nasz:). Potem udało nam się złapać właściwy autobus do centrum, totalnie zatłoczony, ale jakoś się zmieściliśmy. Znów naturalna klimatyzacja:). Niestety ten autobus z kolei dowiózł nas w nie wiadome dla nas miejsce. W połowie drogi w mieście Daniel zapytał o "Merdeka" (to nazwa placu, na który mieliśmy dotrzeć). Pan powiedział, że pokaże, ale do końcowego nie pokazał.

Końcowy był na dworcu autobusowym, gdzie jest prawdziwa Azja - milion ludzi, upał, tysiąc autobusów, wszyscy coś krzyczą i ładu dojść nie można. No więc wysiedliśmy i pytamy dalej o tego merdeka. Każdy wskazywał co innego - w końcu wsiedliśmy do city busa numer dwa. Już w autobusie okazało się, ze jest plac Merdeka i coś jeszcze merdeka - bo merdeka to po tutejszemu niepodległość, wiec jest wiele miejsc imienia niepodległości.

Na wszelki wypadek więc wysiedliśmy na kolejnej przecznicy z city busa, bo wydawało nam się, że skręca, a to nam nie pasuje. Oczywiście nie skręcał:(

Więc po kwadransie marszu wreszcie udało nam się dotrzeć na miejsce docelowe - plac, z którego odjeżdżają autobusy do Parku Narodowego Kinabalu - około 100 km od KK (Kota Kinabalu - miasta, w którym teraz jesteśmy). Udało nam się przedrzeć przez szeregi taksówkowych naganiaczy ("helo", "Sir", "Heeelooool" itd.). Dorwał nas jakiś pan z busika, i już mieliśmy zaklepane miejsce do parku.

Busik znów był dość naturalny - otwarte okna, a siedzenia jak w osinobusie (kto wie, co to jest?). Kiedy już dotarliśmy do parku (2 godziny jazdy) okazało się, ze gorące źródła, do których jedziemy, nie są w parku, ale w miejscowości 40 km od parku. Całe szczęście nasz bus tam jechał, więc kolejne 40 minut spędziliśmy w tym samym środku transportu.

Jak już szczęśliwie dotarliśmy do zajezdni w miejscowości, gdzie miały być źródła, okazało się, że to jeszcze 18 km - a ponieważ była już 13.00, a ostatni autobus był o 17.00, nie mieliśmy wyjścia, jak wziąć taksówkę. Za 50 rubli w obie strony. Spoko - połowa pewnej kolacji:)

Jak już dojechaliśmy do gorących źródeł, Daniel z rozpędu zapłacił naszemu kierowcy - i przez kolejne 3 godziny zastanawialiśmy się, czy po nas przyjedzie, czy oleje sprawę:).

Pierwszym obowiązkowym dla nas punktem był spacer specjalną ścieżką w koronach drzew, z której można podziwiać widok dżungli z góry. Ścieżka naprawdę pomysłowa i bardzo fajna. Sam park super komercyjny - trzeba płacić za wszystko - za wejście do parku, za wejście na ścieżkę, za aparat foto, za wejście na basen itd.

Jak już wróciliśmy ze ścieżki uderzyliśmy na gorące źródła - jakież było nasze zaskoczenie, kiedy źródła okazały się zimne! Najzimniejsza woda, w jakiej do tej pory się kąpaliśmy w Malezji! Ale spędziliśmy urocze 1,5 godziny lansując się w basenach.

O 16.00 nasz kierowca cale szczęście się objawił i zabrał nas do Redan, gdzie już czekał na nas nasz zaprzyjaźniony busik. Po kilkunastu kilometrach udało nam się kupić na przydrożnym targu banany i mandarynki, bo w tym całym rejwachu nie zdążyliśmy zjeść obiadu - a zapasy krakersów i czekolady poszły w czasie podroży "tam".

Droga się przedłużyła, bo były ulewy i zalało drogi. Ale nasz super miły kierowca, który był pod wrażeniem naszej podroży środkami komunikacji publicznej (ciągle powtarzał "public") zawiózł nas z centrum miasta do złotych tarasów - gdzie jest nasz hotel. To jakieś 8 km! I nie chciał za to kasy!

I znów okazało się, że mieszkanie w galerii handlowej ma swoje bezdyskusyjne plusy. Po pierwsze, żywność dostępna do 22.00 - udało nam się zjeść miłą chińską kolację. Co prawda znów w ramach warzyw było jakieś zielsko, ale przynajmniej dobrze przyprawione:). A teraz Daniel z czystym sumieniem porzucił mnie w kafejce internetowej (za 1.5 rubla za godzinę!!!) - i poszedł przyłożyć głowę do poduszki. No wiec to kolejny plus mieszkania w supermarkecie. Jeśli dodać do tego dostępność dużego sklepu typu Auchan i możliwość wyjścia doń w kapciach - cóż, powinni bloki mieszkalne robić w galeriach handlowych:)

Niestety jutro koniec tych wypasów - rankiem skoczymy jeszcze na wyspę, jeśli pogoda dopisze, a o 18.00 wracamy do Kuala, do Chrisa, który już za nami tęskni.

Trzymajcie kciuki:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz