niedziela, 1 listopada 2009

Kolacja u cioteczki i w drodze ku luksusom

Wczorajszy super dzień zakończyliśmy wykwintną kolacją u cioteczki Chrisa, tej, na którą obraziła się jego mama. Trochę się zszokowałam, jak tam weszłam. Najpierw przywitały nas psy, które oczywiście nie gryzą. W liczbie trzech. Na dobry początek "my father's drinking friend", jak go nazywa Chris - który akurat był też na kolacji u cioteczki - nalał nam whisky z czymś tam. Że ja fanką tego akurat napoju nie jestem, to niezbyt mi szło. Ale mieliśmy okazję poprowadzić miłą konwersację o wszystkim i o niczym - człowiek uczy się dyplomacji na takich wyjściach:).

Ale co mnie zaszokowało, to wystrój domu. Chris wspominał, że cioteczka jest katoliczką, ale powaliła mnie ilość wizerunków Chrystusa porozwieszanych na ścianach. Chrystus wyszywany, w formie dywanu, anioł stróż krzyżykami, różaniec wielkości liny do statku, figurka Maryi z odkręcaną głową, Chrystus z promieniami, kalendarz z Chrystusem - do tego wystrój wnętrza w stylu kolonialnym, biało-różowe zasłony, ciemne, rzeźbione meble, plastikowe krzesła w jadalni i świetlówki... Przeżyłam szok kulturowy:)

Ale ciocia zrobiła na nas niesamowite wrażenie. 1.5 m wzrostu, 40 kilo wagi, bardzo energiczna, od razu sugestywnie opowiedziała nam o przeżywaniu swojej wiary i o tym, jak się za kogo modli. Postanowiłam być miła, żeby też się znaleźć w tej grupie:). Poza tym obiecała mnie zabrać w przyszłą sobotę na targ, gdzie nakupuję sobie wspaniałych bluzek za 2 dolary sztuka. Zresztą, powiedziała, że jak tam będzie, to mi coś kupi zaocznie (już się boję;).

Po whiskowym wstępie ciocia zaprosiła nas do jadalni, gdzie zobaczyliśmy szwedzki stół z 13 dań. Kraby, krewetki, kurczak, makaron indyjski - wszystko oczywiście dziko ostre. I do tego my z brakiem umiejętności spożycia takich rzeczy. Ale tu wszystko jest proste - kraba przeżuwa się w całości (z korpusem), a resztki niejadalne wypluwa w postaci papki, makaron indyjski z sosem najlepiej jeść palcami i ogólnie widelec to niepotrzebny zbytek. Oczywiście, jak można się spodziewać, nażarliśmy się jak prosięta i ledwo dotoczyliśmy się do domu. Ciocia zapraszała nas na lancz, kiedy tylko będziemy mieć chwilę czasu - więc być może ją odwiedzimy. Chris po dwóch whisky dzięki Bogu szczęśliwie dowiózł nas do domu swoim białym protonem.

Dziś rano za to znów jedliśmy ciekawe rzeczy - tym razem z lodówki Chrisa. Najpierw cudem odnalazł w czeluściach swoich szafek płatki - ale okazało się, że to czyste, organiczne, owsiane, więc nie odważyłam się jeść ich samych na surowo z mlekiem. Stanęło na serze żółtym z masłem orzechowym. Ale postanowiłam ucieszyć mój skołatany żołądek mlekiem. Ku mojemu zaskoczeniu z kartonu nalałam jakiejś mazi, co okazało się być mlekiem sojowym, w dodatku słodzonym - FU!

Potem ruszyliśmy w naszą długą podroż na północ. Do przejechania było jakieś 160 km, ale nasz przyjaciel tym razem radził sobie fatalnie. Nie miał mapy, narzekał na znaki i ciągle pytał o drogę. Przez bramki na autostradzie przejeżdżaliśmy chyba z 5 razy - nie wiem, jak on to zrobił. Chris się zżymał na przykład, że znaki pokazują drogę numer 2 w dwóch kierunkach i on nie wie którą wybrać - co dla mnie było dość logiczne - to w sumie normalne, że droga idzie w dwóch kierunkach i jedzie się albo w lewo, albo w prawo. Plus odwieczny problem ze skręcaniem bez kierunkowskazu, skręcaniem z niewłaściwym kierunkowskazem, chaotycznie zmienianie pasów - i do tego cały czas, nieustająca gadka o problemach dyskryminacji 3 świata w postaci zdań wielokrotnie złożonych z dygresjami...

Za to jak już nas dowiózł, tak i nas porzucił. Jesteśmy teraz w Damai Laut - w jakimś kurorcie wypasionym. Wreszcie udało się nie rozkminiać problemów światowych, tylko zanurzyć się w ciepłym jak zupa morzu - Bosko. Do tego 3 baseny i inne atrakcje, których jeszcze nie zdążyliśmy obadać. Jutro dzień lenia - i żadnych dyskusji z lokalsami:)

Oczywiście klimat tu trochę inny niż w europejskich kurortach (w których nie bywałam, ale tak sobie to wyobrażam:) - na basenie zakaz bikini pod groźbą wyproszenia, uprzejma prośba o odpowiedni strój w terenie ośrodka i mega służalcze podejście obsługi - aż głupio o cokolwiek poprosić. Pani dziś na kolacji przepraszała chyba z 15 razy - każde z nas z osobna, szok.

Wszystko jest za to mega drogie, więc po dzisiejszej kolacji za ciężkie pieniądze jutro postanowiliśmy jechać na bananach i orzeszkach:).

A teraz wrócę do wczorajszego posta, którego połowę coś mi zjadło. Mam nadzieję, że choć część pamiętam.

Trzymajcie kciuki:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz