niedziela, 8 listopada 2009

Samochod na kablu

W sobotę ktoś jednak wymodlił poprawę pogody - przestało padać. Więc bladym świtem (czyli o 10.20:) wyruszyliśmy na dalszą część zwiedzania wyspy Langkawi. Największą tutejszą atrakcją jest geo-park, wpisany na listę Unesco. Park najlepiej jest podziwiać za pomocą kolejki górskiej - zwanej tutaj cable car.

Do kolejki wchodzi się przez "oriental village" - ale jeśli tak wyglądają tutejsze wioski, to ja duch święty jestem. Typowo turystyczny wytwór, gdzie w pseudo orientalnych chatach znajdują się sklepy i kafejki.

Do cable car musieliśmy odstać w kolejce, ale i tak tylko dzięki włączeniu trybu esgieh udało nam się zdążyć przed dwudziestoosobową wycieczką ciemnych facetów. Do wagonika takiej kolejki wsiada 6 osób - kolejka najpierw wjeżdża na górę, na wysokość około 600 m, a potem jest część druga - przejazd miedzy dwoma szczytami - do wysokości około 700 m. Widoki oszałamiające, piękne wyspy wokół, wysokie góry - cudo. Do tego dwa punkty widokowe i most podwieszany, jako dodatkowa atrakcja. Całość nowa, dobrze utrzymana i super zorganizowana. Warto było zapłacić 38 tutejszych złotych:).

Jako drugą część atrakcji wybraliśmy wejście na górę, do punktu startowego wodospadu Seven Wells. Było dziko gorąco, chociaż szliśmy lasem, a wokół nas skakały małpy. Wejście nie było łatwe, szczególnie w tę pogodę, ale było warto. Wodospad na samej górze, kiedy jeszcze nie jest wodospadem, uformowany jest w postaci kilku zagłębień, między którymi przepływa strumień, który niżej przekształca się w wodospad. Daniel nie omieszkał zamoczyć się w każdej ze "studni", ja nie miałam ochoty bawić się w przebieranie, więc zadowoliłam się moczeniem nóg:). Ale było warto.

Schodząc na dól zajrzeliśmy jeszcze do wodospadu - czyli widoku z dołu - gdzie Daniel również się kąpał. Nauczony smutnym doświadczeniem, obficie smarował się kremem do opalania z dużym filtrem.

Samochód mieliśmy tylko do 15, więc po drodze szybko zatrzymaliśmy się jeszcze na coś do zjedzenia. Tu spotkała nas smutna niespodzianka - to, co miało kosztować 16 zł, kosztowało tyle, ale ... za 100 g:). Całe szczęście mój "tani" makaron zamortyzował ten upadek:)

Jak już oddaliśmy samochód w wypożyczalni w hotelu, przejechaliśmy taksówką do miasteczka, bo samolot mieliśmy dopiero o 22.40. Tu zwiedziliśmy wielkie akwarium underwater world, gdzie byliśmy ostatnimi gośćmi i ochroniarze chodzili za nami krok w krok słuchając głośno radia w telefonie i podśpiewując coś pod nosem. Ale obejrzeliśmy różne rybki, rekinki, pingwinki i papugi w symulacji lasu tropikalnego. A potem spędziliśmy upojne dwie godziny na lotnisku:). Gdzie oczywiście było zimno jak cholera, z powodu klimatyzacji, więc ja siedziałam w kurtce i kapturze, otwarcie manifestując, co myślę o tym systemie, a Daniel się przesiadł, bo powiedział, że obciach mu robię.

Atrakcji na ten dzień byłby koniec, gdyby autobus, którym jechaliśmy z lotniska do Kuala (70 km) nie zepsuł się w połowie drogi. Po 45 minutach czekania na środku jakiejś autostrady podstawili drugi i już o 2.30 byliśmy w domu. Muszę tu wspomnieć, że Chris odebrał nas z autobusu, i czekał biedak tę godzinę, na nic się nie skarżąc. Jest bardzo gościnny i bardzo się o nas troszczy. Co więcej, przygotował dla nas ucztę z indyjskiego jedzenia - naleśnika z kurczakiem i ryżu z sosami i mięsem, popijanego 12% piwem (masakra!). O 4.00 rano skończyliśmy silą rozkminianie genezy prawosławia na ziemiach polskich na podstawie albumu Prawosławie w Polsce i umarliśmy śmiercią naturalną:)

Muszę powiedzieć, że w Kuala, w domu Chrisa, kiedy wracamy z wycieczek, czuję się prawie jak w domu:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz