czwartek, 5 listopada 2009

Buddyjska świątynia...

Środa była dla nas kolejnym dniem leniwca. Ale zaczęliśmy ambitnie - wstaliśmy wcześnie, żeby zdążyć popływać - tym razem w basenie. Daniel nie jest zbyt chętny do wczesnego zrywania się, ale tym razem pozazdrościł mi możliwości pływania:) Na basenie tym razem nikt nas za nic nie ganiał, a pan, którego podejrzewałam o zapędy policji obyczajowo-kostiumowej chciał tylko nam zrobić zdjęcie.

Po szybkim spakowaniu się i spożyciu na obiad zupy chińskiej (a jakże!) wróciliśmy jeszcze na plażę, już z bagażami, bo musieliśmy opuścić hotel. Tam oczekiwaliśmy Chrisa, który miał przyjechać o 1 lub 2. Przyjechał o 3:).

Specjalnie jechaliśmy do Kuala Lumpur przez Ipoh, czyli dookoła, żeby obejrzeć jakąś super interesującą świątynię buddyjską w jaskini. Niestety tempo jazdy Chrisa, jego spóźnienie, a także liczne przerwy nam to uniemożliwiły - jak zajechaliśmy na miejsce, było już zamknięte.


Ale plusem jest to, że udało nam się spróbować tutejszych egzotycznych owoców. Chris zawiózł nas na jakiś targ, gdzie biegając miedzy straganami nakupił nam jakichś dziwnych rzeczy. Na przykład czegoś, co smakowało jak ananas, a było do niczego nie podobne, ziemniaków, które smakowały jak gruszki i włochatych owoców smakujących inaczej niż wszystko:). Z takim ładunkiem plus porcja nie unijnych bananów (krótkich i krzywych) wyruszyliśmy w drogę powrotną do Kuala.

Droga szła nam średnio, bo ani proton, ani nasz kolega nie sprawowali się najlepiej. Proton rozmazywał cały czas coś po szybie, nawet jak nie padało. Chris miał problem z widzeniem pasów (bo padało), wiec ciągle jechał dwoma pasami. I mówił, że chce mu się spać. Trochę się bałam, ale Daniel wyluzowany drzemał na przednim siedzeniu.

Mieliśmy jeszcze 2 ważne rzeczy do załatwienia w Kuala - zobaczyć, gdzie jest stacja kolejowa i odwiedzić niejakiego Otto, który powie nam, co zobaczyć na Borneo.

Nasz przyjaciel wysadził nas przy ulicy i kazał iść za sobą. Zanurzyliśmy się w jakieś ścieżki między chatami, gdzie było totalnie ciemno, pełno było kałuż i jakichś śmieci. Nie wiedziałam, w co wdepnę:) Była to ścieżka do stacji kolejowej. Zastanowiłam się, czy ja kiedykolwiek swoich gości prowadziłam na dworzec tajemnymi ścieżkami na tyłach bud z żarciem na centralnym, czy starałam się pokazać w miarę prostą i oświetloną drogę? Nasz przewodnik nie brał jednak do głowy takich drobiazgów:). Na stacji jak blondynom (;) tłumaczył nam, jak dojechać do miejsca, gdzie jest Petronas Towers - które mieliśmy odwiedzić w czwartek rano. Zatrzymał jakiegoś pracownika stacji, z którym w dalszej kolejności począł rozkminiać wady polityki kolejowej obecnego rządu. Było to o 23.00!!!! Jak już się rozstaliśmy na stacji, pojechaliśmy do Otto. Otto to Amerykanin, który ożenił się z Malezyjką z jednego z plemion zamieszkujących Borneo. Obecnie wykłada na Uniwersytecie w Kuala i tu mieszka (a żona z dzieckiem mieszkają na Borneo).

Otto jak prawdziwy Amerykanin - pełen luzu. Spotkał nas po drodze i zaprowadził do siebie - nie muszę opisywać, jak wygląda mieszkanie faceta, który mieszka sam:). Główna rada Otto brzmiała - pojedzcie do Sarawaku (stan na Borneo) - i po prostu miejcie oczy szeroko otwarte - poczekajcie, aż wszystko się samo wydarzy. Nie jest to rada, której oczekiwałam - chciałam wiedzieć, czy kupować bilet lotniczy dalej na wschód i dokąd - a to musimy załatwić teraz, a nie czekać, aż to się samo wydarzy. Póki co, nie ma samodzielnie-wydarzających-się-biletów-lotniczych. Oczywiście w momentach, kiedy usiłowałam zadać konkretne pytanie, Chris się wcinał i razem z Otto zaczynali dyskusje na temat: hodowli winogron i wyrobu wina, wyniszczania lasów tropikalnych, jadowitych węży, gdzie można kupić stek i od kiedy kto pali papierosy. Dobrze, że nie miałam kieszeni, bo nóż by mi się otworzył.

W radosnym nastroju około północy opuściliśmy Otta. Dzień zakończyliśmy w domu Chrisa (do którego ja z przyjemnością wróciłam) porcją whisky - koniecznej dla spokojnego zaśnięcia - jak twierdził nasz gospodarz.

Na koniec rozkminiliśmy jeszcze, jak działają malezyjskie pralki - gdzie nie trzeba zamykać wieczka, a pranie trwa 25 minut. Pażiwiom-uwidim, jak mawiają nasi sąsiedzi:)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz