środa, 18 listopada 2009

Melaka

Wczorajszy upojny wieczór zakończyliśmy imprezą z Chrisem i Apu, który dla nas gotował. Apu to kolega Chrisa, wcześniej "father's drinking partner". Ale naprawdę miły i dobry człowiek, przynajmniej sprawia takie wrażenie:). Wczoraj zrobił dla nas chilli z indyka - niby średnio ostre, ale jak dla mnie jeść się nie dało. Czekałam na to cały dzień, ale ledwo zmęczyłam jedna porcję, masakra. Co gorsze, ostre potrawy bolą nie tylko jak wchodzą, ale, przepraszam za fizjologię, również jak wychodzą. W dodatku nie można ich wtedy popić:) Od piątku jemy niesolone warzywa na parze;)

Siedzieliśmy w sumie do jakiejś nocy, pijąc drinki z tequili, zasypiając na siedząco (to niektórzy) i gadając o zniewoleniu trzeciego świata i zdobywaniu komunistycznej Pragi przez Apu.

Ranek był trudny - wstanie o 6 rano to prawdziwe wyzwanie. Ale wybieraliśmy się do Melaki, starego, nadmorskiego miasta na zachodzie półwyspu. Autobus jechał jakieś 2 godziny i znów mieliśmy okazję odwiedzić dworzec autobusowy. Czy już wcześniej o nim wspominałam? Prawdziwa Azja, i wolny rynek - ponad 70 kiosków rozmiarów 1.5 x 1.5 m, wszyscy krzyczą, wciskają bilety, dopytują, gonią - aby tylko zapisać cię na swój autobus. Poza tym duża hala z jedzeniem, krzesełka jak w wielkiej, szkolnej stołówce - do wyboru do koloru, choć wieprzowiny chyba byśmy nie znaleźli...

W Melace okazało się, że dworzec jest daleko, więc wsiedliśmy do empeku. No empek normalnie z czasów lat 70, być może, może i starszy. Klimatyzacja naturalna oczywiście (co po autobusie, gdzie okręcałam się dwoma kurtkami, żeby nie zamarznąć, stanowiło miłą odmianę:).

Na głównym rynku w Melace od razu napadli na nas woźnice riszkowi - 40 rubli za godzinę. Ale dobrze, że się nie zdecydowaliśmy, bo zostałoby nam mało czasu. Więc tylko obejrzeliśmy pstrokate, ozdobione sztucznymi kwiatami riksze, z zainstalowanym radiem grającym tutejsze disko polo na cały regulator, i pobiegliśmy zwiedzać miasto.

Miasto bardzo ładne, znane z domów pomalowanych na czerwono - i bardzo ekumeniczne - obok siebie meczet, świątynia hinduistyczna, buddyjska, i wielowatkowa (sory, ale nie wiem co to za świątynia, wielowątkowa??? - Ewa - to taka, ktora jest i dla hinduistow, i dla buddystow i dla czcicieli innych bostw - Ania). Jak już je zleźliśmy wszystkie, to zajrzeliśmy do sympatycznego sklepiku, gdzie udało nam się zostawić trochę rubli. Wróciliśmy tam też za drugim razem po batikowy obrus - przy okazji pan wyjaśnił nam, jak się robi batiki (podobnie jak pisanki - najpierw woskiem stempluje się wzór, a potem tkaninę zanurza się w farbie). No więc zakupiliśmy piękny, bordowy obrus do kolekcji.

Potem biegiem poszliśmy na tzw. Eye on Melaca - dużą, pionową karuzelę, z której podziwiać można widoki na miasto i pobliską zatokę. Po 4 kołkach pobiegliśmy dalej szukać czegoś do jedzenia i przypadkiem natknęliśmy się na wieżę widokową, która się obraca. Wygląda to jak duży talerz, który najpierw zabiera gości z dołu do góry, a potem obraca się wokół własnej osi. Było super! Daniel wykminił jeszcze basen z wysoką trampoliną, która wyraźnie go kusiła, ale niestety pobiegliśmy dalej.

Jedliśmy tym razem rybę, którą najpierw wybraliśmy w kawałku z zamrażarki przed nami:). Ryba super, poprawiona dwoma porcjami wyciskanych soków - uwaga - ku zazdrości - melonowego, ananasowego i jeszcze dwóch, których nazw nie znam po polsku. Po 1.5 rubla za sztukę:)

Zdążyliśmy jeszcze obejrzeć jakieś ruiny i koniecznie musieliśmy zobaczyć stary holenderski fort. Pan w autobusie był niezmiernie uprzejmy, chciał nas podwieźć bliżej fortu, niż był przystanek, wiec wysadził nas na środku skrzyżowania. Fort okazał się mały i nudny.

Najciekawsze było jeszcze przed nami. Wróciliśmy na przystanek, który stal przy jednokierunkowej drodze złożonej z dwóch pasów. Przy czym autobus, który jechał z prawej, jechał pasem dla nas zewnętrznym (prawy). Drzwi w autobusie są z lewej, więc nie mogliśmy wsiąść jak w Polsce. Zaczęliśmy machać na autobus, ale ten tylko trochę zwolnił, ciągle jadąc po zewnętrznym dla nas pasie. No więc my za nim biegiem, przez sznur samochodów na pasie obok nas, wsiedliśmy w biegu - ja nie wiem, czy oni tam zawsze tak podróżują? Dobrze, że mi jakiś nissan w tyłek nie wjechał w trakcie tej operacji...

Zakończyliśmy wycieczkę w vip autobusie (to niechcący tak wyszło, za 12 rubli tylko) - który miał po 2+1 siedzenia w jednym szeregu - wiec siedzenia były mega szerokie i wygodne.

Dziś kolejny wieczór z Apu i Chrisem - tym razem Apu ma nam ugotować coś wege. Jutro znów wstajemy o 6, żeby zdążyć po bilety na te cholerne wieże. Jak ich nie będzie, to przychylę się do zdania Chrisa, ze ten, kto je wymyślił, to popapraniec:)

Jutro też wylatujemy do Polski - o 23.40 tutejszego czasu. Gdyby się już nam nie udało nic napisać, prosimy o trzymanie kciuków, a znajomych kontrolerów lotów o zwrócenie uwagi na kropkę lecącą nad Ukraina i Polska z Kuala Lumpur do Amsterdamu.

I jeszcze: przepraszam za wszystkie nieścisłości, skróty myślowe, literówki, niedokończone wątki, błędy gramatyczne, które tu i w starych postach poczyniłam.

Pozdrawiamy z krainy wiecznych 30 stopni C. Buziaki:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz