niedziela, 8 listopada 2009

Jak nie spotkaliśmy malabarskiego biskupa...

Po wczorajszej kolacji, która trwała do 4 rano, wstanie o 7.00 było poważnym problemem. Chris zaordynował śniadanie, które wymagało mojej damskiej ręki, jak się wyraził, więc już o 8 rano krzątałam się po kuchni:). Tym razem znów o nas zadbał, bo kupił specjalnie jakieś wędliny, płatki, jogurt (który tu smakuje jak sok owocowy z mlekiem) i inne drobiazgi. Poza tym podgrzaliśmy wczorajsze resztki.

Radi niedzieli wybraliśmy się na nabożeństwo do ojca Filipa, wegetarianina, do Kościoła malabarskiego - tam, gdzie tydzień temu sprawowana była prawosławna Liturgia. Poszliśmy tam o 9. Kościół był pełen ludzi, wszyscy bez butów, a kobiety w chustkach, Z tego wszystkiego staliśmy sobie na zewnątrz. W tej parafii dziś właśnie gościł ichni biskup, wiec tym bardziej nabożeństwo było uroczyste. Oczywiście nic nie rozumieliśmy, bo sprawowane było w malajskim, ale Chris kazał nam wziąć jakieś książki do poczytania w chwilach nudy:)

Po 40 minutach natknął się na nas Nataniel - chłopak, który na zeszłotygodniowej, prawosławnej Liturgii dowodził chórem. Powiedział, że w niedziele, kiedy nie ma księdza, organizują modlitwy poranne - złożone ze skróconej jutrzni bez księdza (czyli z pominięciem istotnych fragmentów, gdzie potrzebny jest celebrans) i typika - podobnie skróconej Liturgii bez kanonu eucharystycznego. Pospieszyliśmy za nim - w sali konferencyjnej w budynku obok była już chińska rodzina z zeszłego tygodnia. Warunki znów więcej niż skromne - na stole stała po prostu rozkładana ikonka rodem z Sofrino (to taka fabryka w Rosji). Ale widać przynajmniej, że się starają. I nam tez było milo spędzić niedzielny ranek prawie tak, jak zawsze:). Chris z nami nie poszedł, bo był w środku w kościele, więc został u braci malabarskich.

Potem jeszcze pogadaliśmy chwilę o tutejszej wspólnocie prawosławnej, poopowiadaliśmy o sobie i zdążyliśmy na końcowe kazanie u braci. Podobno nawet nas wspominali jako gości ich nabożeństwa (nie ma to jak złapać dwie sroki za ogon).

Chris jak już wyszedł, to bardzo chciał nas zaprowadzić do biskupa, który tu gościł, ale udało nam się to wyperswadować. Tymczasem pogadaliśmy chwilę z ojcem Filipem i wyciągnęliśmy Chrisa z odpustu.

Moja damska ręka zorganizowała lunch w domu - z warzyw zgromadzonych u Chrisa szybko zrobiliśmy sałatkę i dawno mi tak nie smakowała - wreszcie coś zielonego, co nie jest trawą czy tez liściem z nieznanego drzewa:).

W nagrodę Chris zabrał nas do Batu Caves - jaskiń, gdzie znajdują się hinduskie świątynie. Jaskinia robi wrażenie, świątynie też, choć doszliśmy do wniosku, że jest nam bardzo daleko do hinduskich wierzeń i totalnie tego nie rozumiemy - i w sumie to mamy szczęście, że jesteśmy zwykłymi chrześcijanami. Do jaskini weszliśmy po 273 stopniach, a wokół nas biegały małpy (to te, co jedzą czipsy). W jaskini biegały też koguty, takie całkiem swojskie:).

Pod jaskiniami kupiliśmy trochę tutejszych, hinduskich słodyczy - trochę są dziwne, często mało słodkie, robione z grochu lub fasoli. Ale wybraliśmy same max słodkie, bo wszystkich można było popróbować.

Zaciągnęliśmy Chrisa jeszcze do Chinatown, gdzie jest wielki rynek z "oryginalnymi" przedmiotami - torebki, zegarki, adidasy itd. - stadion dziesięciolecia się chowa. Obeszliśmy jeszcze plac niepodległości nocą - i Chris wyrzucił nas gdzieś po drodze z samochodu, gdzie właśnie zażywamy internetu za ... uwaga... 1.5 zł za godzinę:). Szaleństwo:).

Musimy na szybko zaplanować kolejny tydzień na wyspie Bornego - w stanie Sarawak. Lecimy tam jutro, musimy wyjść z domu o 5 rano. Planujemy być tam do przyszłego poniedziałku, więc nie ręczę za internet.

Ale - jak zwykle - trzymajcie kciuki:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz