Zanim o miksie wyznaniowym, to jeszcze o wczorajszej kolacji, na którą zabrał nas nasz ulubiony przyjaciel. Poszliśmy mianowicie do chińskiej restauracji - choć trudno to tak nazwać. Była to knajpa zorganizowana na rogu ulicy bezpośrednio na chodniku. Gotował Chińczyk na tzw. widoku.
Na dobry początek dostaliśmy w plastikowej miseczki zalane wrzątkiem sztućce - śmieszne, plastikowe chińskie łyżki i pałeczki. No już się wystraszyłam, że pozostanę głodna z takim sprzętem. Całe szczęście okazało się, że można dostać widelec, ale chyba dla takich przybłęd jak my je trzymają, bo aluminiowe, polskie z napisem GS to Bristol przy tych, jakie były tam:).
Jeśli chodzi o żywność - zamawiał Chris - każdy dostał plastikową miseczkę ryżu, plus do ogólnego podziału kawałki wieprzowiny w sosie, jakiś dziwny płyn w dwóch miseczkach (zupa do ryżu), grzyby w zupie (takie jak u nas suszone sprzedają), gotowany czosnek w zupie, warzywa (nie wiem co to było, wyglądało jak trawa z wody:). Do tego pokrojone drobno ostre papryczki i posiekany czosnek - ku uciesze Daniela:).
Jakoś udało nam się to wszystko obsłużyć, spoglądając na ludzi siedzących obok i patrząc na to, co kto w czym zamacza. Ostre to było jak cholera, ale przynajmniej się najedliśmy. Pomyślałam tylko, co by nasz sanepid powiedział na warunki, które tam panowały - białe, plastikowe stoliki, już dawno zapomniały w jakim kiedyś były kolorze, a nad garnkami niebezpiecznie powiewała odrapana z blaszanego dachu farba. Ale - uwaga - po 12 godzinach od tego zacnego posiłku żyjemy i miewamy się dobrze - pewnie wszystko dzięki chińskiemu czosnkowi:)
Wczorajszy wieczór zakończyliśmy pokaźnym kielichem samogonki z Siemianówki, którą przywieźliśmy ze sobą - tak dla zabicia potencjalnej ameby. Zagryźliśmy dziwnym owocem wyglądającym jak duże winogrono, a smakującym podobnie do grejpfruta - jutro się dowiem, co to.
Dziś mieliśmy przed sobą długi dzień, pełen rożnych interwyznaniowych spotkań.
Rozpoczęliśmy od Liturgii, która miała się odbyć o 9.00, wiec na wszelki wypadek byliśmy o 8.45. Liturgia odbywała się w świątyni Kościoła malabarskiego (jeden z orientalnych Kościołów prawosławnych). Na początku popełniliśmy małe faux paux, bo okazało się, że wchodzi się tam bez butów. Ku mojemu zdziwieniu wszyscy byli bez butów - nawet celebrujący ksiądz! Całe szczęście miał długie szatki, więc nie wyglądały mu obciachowo jakieś skarpetki.
Oczywiście o takiej dzikiej godzinie nikogo nie było, bo Liturgia zaplanowana była na 10.00. Więc Chris wdał się z Danielem w dyskusję na temat tego, dlaczego to źle jest czcić w Malezji amerykańskich świętych (w domyśle narzuconych przez imperialistów), z którymi nie identyfikują się lokalni wierni. Dobrze, że Daniel miał siłę prowadzić tę dyskusje, to ja drzemałam obok, bo jakby na mnie trafiło, to chyba by się skończyło rękoczynami.
O 9.30 pojawił się wreszcie ojciec Daniel, sprawujący dzisiejszą Liturgię. Przyszło też trochę ludzi - razem z nami 16 osób. W tym 6 osobowa rodzina chińska, która nie jest prawosławna.
Co do warunków - jak ktoś narzekał na Wilczą, powinien publicznie przeprosić:). Wszystkie rzeczy są każdorazowo zabierane z kościoła - utensylia liturgiczne, wino, prosfory, szaty, ikony, stojak na nuty, książki, sztalugi (skąd my to znamy:) itd. Ksiądz dolatuje z Singapuru raz w miesiącu w sobotę - nie ma możliwości służenia w niedziele, bo w niedziele kościół jest zajęty przez miejscowych wiernych z Kościoła malabarskiego.
Ale poza tym atmosfera super - kazanie z klasą, dobre tempo, takie wciągające nabożeństwo. Potem udało nam się porozmawiać z ojcem Danielem - ja co prawda trochę zmarzłam w nogi, ale czego się nie robi:)
Ojciec Daniel pochodzi z Anglii. Jeszcze tam będąc zetknął się z
prawosławiem - a po około 10 latach wyjechał do Singapuru. Od początku uczestniczył
w życiu prawosławnej wspólnoty właśnie tam, a po kilkunastu latach został tam księdzem.
Dziś w Singapurze w niedzielnym nabożeństwie bierze udział 40-50 osób, co jak
na tamte warunki, to chyba dość dobry wynik. Raz w miesiącu (od roku
regularnie) odbywają się nabożeństwa w Malezji - i, jak mówi ojciec Daniel,
wyniki są super, bo zaczynał od jednej osoby:).
Po Liturgii wszyscy udaliśmy się do pobliskiej, hinduskiej knajpy, żeby coś zjeść.
Nam w udziale przypadły naleśniki z kurczakiem i z niczym - z rożnymi sosami.
Sosy oczywiście dziko ostre. Do tego pyszne, wyciskane soki marchwiowo-pomarańczowe,
ananasowe itd. Na koniec dopchaliśmy się lokalnymi słodyczami (coś na kształt słodkiej
kaszy manny z orzeszkami). W międzyczasie pogadaliśmy z ojcem Danielem i pożegnaliśmy
go opakowaniem wedlowskich baryłek. On pobiegł na samolot, a ja zajęłam się
dyskusją z Chrisem na temat wad polityki Patriarchatu Ekumenicznego na tamtych
ziemiach. Oczywiście dłuższe rozkminy doprowadziły mnie jedynie do wzrostu ciśnienia
i włączyła mi się chęć uduszenia naszego kolegi. Całe szczęście pojawił się
jego chiński przyjaciel, były metodysta, niedoszły pastor, który włączył się do
dyskusji, ale w przeciwieństwie do niektórych umiał konkretnie przedstawiać
swoje argumenty:).
Dwie wolne godziny Chris postanowił spędzić z nami w muzeum narodowym, na które
ja nie bardzo miałam ochotę, ale zostałam przegłosowana. W muzeum musiałam przebrnąć
przez lupki, siekiery i korale (wszystkie korale w muzeach są takie same...), Ale
w sumie muzeum okazało się dość ciekawe i nowocześnie urządzone. Co prawda
Chris twierdził, że tam kłamią pod wpływem polityki Zachodu, ale postanowiłam
nie wnikać, gdzie kłamią - jednej dyskusji było mi wystarczająco na cały tydzień.
Kolejnym punktem naszego popołudnia było spotkanie z księdzem Filipem,
proboszczem parafii malabarskiej - gdzie rano odbyła się prawosławna Liturgia.
Facet od 13 lat jest wegetarianinem i to widać! Szczupły, zdrowy, w
nieskazitelnej białej, lnianej koszuli - tchnący spokojem i harmonią. Znów poszliśmy
do tej samej indyjskiej knajpy, co rano, gdzie tym razem z Danielem rzuciliśmy się
na słodycze. Niestety później okazało się, że zawierały kapustę i grzyby:)
Chris jeszcze zmusił ojca Filipa do pokazania nam swojego pokoju gościnnego,
a potem przyjaciel Chińczyk zmotywował naszego kolegę do zabrania nas wreszcie
do domu.
Po drodze musieliśmy jeszcze odwiedzić mamę Chrisa, która miała pierwotnie być
na kolacji u cioci, ale chyba się pokłóciła ze swoją siostrą i odmówiła przyjścia.
A potem była już kolacja u cioteczki - ale o tym w następnym poście:)
nie powiesz chyba, że było tam ciaśniej
OdpowiedzUsuń