sobota, 31 października 2009

Miks wyznaniowy

Zanim o miksie wyznaniowym, to jeszcze o wczorajszej kolacji, na którą zabrał nas nasz ulubiony przyjaciel. Poszliśmy mianowicie do chińskiej restauracji - choć trudno to tak nazwać. Była to knajpa zorganizowana na rogu ulicy bezpośrednio na chodniku. Gotował Chińczyk na tzw. widoku.

Na dobry początek dostaliśmy w plastikowej miseczki zalane wrzątkiem sztućce - śmieszne, plastikowe chińskie łyżki i pałeczki. No już się wystraszyłam, że pozostanę głodna z takim sprzętem. Całe szczęście okazało się, że można dostać widelec, ale chyba dla takich przybłęd jak my je trzymają, bo aluminiowe, polskie z napisem GS to Bristol przy tych, jakie były tam:).

Jeśli chodzi o żywność - zamawiał Chris - każdy dostał plastikową miseczkę ryżu, plus do ogólnego podziału kawałki wieprzowiny w sosie, jakiś dziwny płyn w dwóch miseczkach (zupa do ryżu), grzyby w zupie (takie jak u nas suszone sprzedają), gotowany czosnek w zupie, warzywa (nie wiem co to było, wyglądało jak trawa z wody:). Do tego pokrojone drobno ostre papryczki i posiekany czosnek - ku uciesze Daniela:).

Jakoś udało nam się to wszystko obsłużyć, spoglądając na ludzi siedzących obok i patrząc na to, co kto w czym zamacza. Ostre to było jak cholera, ale przynajmniej się najedliśmy. Pomyślałam tylko, co by nasz sanepid powiedział na warunki, które tam panowały - białe, plastikowe stoliki, już dawno zapomniały w jakim kiedyś były kolorze, a nad garnkami niebezpiecznie powiewała odrapana z blaszanego dachu farba. Ale - uwaga - po 12 godzinach od tego zacnego posiłku żyjemy i miewamy się dobrze - pewnie wszystko dzięki chińskiemu czosnkowi:)

Wczorajszy wieczór zakończyliśmy pokaźnym kielichem samogonki z Siemianówki, którą przywieźliśmy ze sobą - tak dla zabicia potencjalnej ameby. Zagryźliśmy dziwnym owocem wyglądającym jak duże winogrono, a smakującym podobnie do grejpfruta - jutro się dowiem, co to.

Dziś mieliśmy przed sobą długi dzień, pełen rożnych interwyznaniowych spotkań.

Rozpoczęliśmy od Liturgii, która miała się odbyć o 9.00, wiec na wszelki wypadek byliśmy o 8.45. Liturgia odbywała się w świątyni Kościoła malabarskiego (jeden z orientalnych Kościołów prawosławnych). Na początku popełniliśmy małe faux paux, bo okazało się, że wchodzi się tam bez butów. Ku mojemu zdziwieniu wszyscy byli bez butów - nawet celebrujący ksiądz! Całe szczęście miał długie szatki, więc nie wyglądały mu obciachowo jakieś skarpetki.

Oczywiście o takiej dzikiej godzinie nikogo nie było, bo Liturgia zaplanowana była na 10.00. Więc Chris wdał się z Danielem w dyskusję na temat tego, dlaczego to źle jest czcić w Malezji amerykańskich świętych (w domyśle narzuconych przez imperialistów), z którymi nie identyfikują się lokalni wierni. Dobrze, że Daniel miał siłę prowadzić tę dyskusje, to ja drzemałam obok, bo jakby na mnie trafiło, to chyba by się skończyło rękoczynami.

O 9.30 pojawił się wreszcie ojciec Daniel, sprawujący dzisiejszą Liturgię. Przyszło też trochę ludzi - razem z nami 16 osób. W tym 6 osobowa rodzina chińska, która nie jest prawosławna.

Co do warunków - jak ktoś narzekał na Wilczą, powinien publicznie przeprosić:). Wszystkie rzeczy są każdorazowo zabierane z kościoła - utensylia liturgiczne, wino, prosfory, szaty, ikony, stojak na nuty, książki, sztalugi (skąd my to znamy:) itd. Ksiądz dolatuje z Singapuru raz w miesiącu w sobotę - nie ma możliwości służenia w niedziele, bo w niedziele kościół jest zajęty przez miejscowych wiernych z Kościoła malabarskiego.

Ale poza tym atmosfera super - kazanie z klasą, dobre tempo, takie wciągające nabożeństwo. Potem udało nam się porozmawiać z ojcem Danielem - ja co prawda trochę zmarzłam w nogi, ale czego się nie robi:)

Ojciec Daniel pochodzi z Anglii. Jeszcze tam będąc zetknął się z prawosławiem - a po około 10 latach wyjechał do Singapuru. Od początku uczestniczył w życiu prawosławnej wspólnoty właśnie tam, a po kilkunastu latach został tam księdzem. Dziś w Singapurze w niedzielnym nabożeństwie bierze udział 40-50 osób, co jak na tamte warunki, to chyba dość dobry wynik. Raz w miesiącu (od roku regularnie) odbywają się nabożeństwa w Malezji - i, jak mówi ojciec Daniel, wyniki są super, bo zaczynał od jednej osoby:).

Po Liturgii wszyscy udaliśmy się do pobliskiej, hinduskiej knajpy, żeby coś zjeść. Nam w udziale przypadły naleśniki z kurczakiem i z niczym - z rożnymi sosami. Sosy oczywiście dziko ostre. Do tego pyszne, wyciskane soki marchwiowo-pomarańczowe, ananasowe itd. Na koniec dopchaliśmy się lokalnymi słodyczami (coś na kształt słodkiej kaszy manny z orzeszkami). W międzyczasie pogadaliśmy z ojcem Danielem i pożegnaliśmy go opakowaniem wedlowskich baryłek. On pobiegł na samolot, a ja zajęłam się dyskusją z Chrisem na temat wad polityki Patriarchatu Ekumenicznego na tamtych ziemiach. Oczywiście dłuższe rozkminy doprowadziły mnie jedynie do wzrostu ciśnienia i włączyła mi się chęć uduszenia naszego kolegi. Całe szczęście pojawił się jego chiński przyjaciel, były metodysta, niedoszły pastor, który włączył się do dyskusji, ale w przeciwieństwie do niektórych umiał konkretnie przedstawiać swoje argumenty:).

Dwie wolne godziny Chris postanowił spędzić z nami w muzeum narodowym, na które ja nie bardzo miałam ochotę, ale zostałam przegłosowana. W muzeum musiałam przebrnąć przez lupki, siekiery i korale (wszystkie korale w muzeach są takie same...), Ale w sumie muzeum okazało się dość ciekawe i nowocześnie urządzone. Co prawda Chris twierdził, że tam kłamią pod wpływem polityki Zachodu, ale postanowiłam nie wnikać, gdzie kłamią - jednej dyskusji było mi wystarczająco na cały tydzień.

Kolejnym punktem naszego popołudnia było spotkanie z księdzem Filipem, proboszczem parafii malabarskiej - gdzie rano odbyła się prawosławna Liturgia. Facet od 13 lat jest wegetarianinem i to widać! Szczupły, zdrowy, w nieskazitelnej białej, lnianej koszuli - tchnący spokojem i harmonią. Znów poszliśmy do tej samej indyjskiej knajpy, co rano, gdzie tym razem z Danielem rzuciliśmy się na słodycze. Niestety później okazało się, że zawierały kapustę i grzyby:)

Chris jeszcze zmusił ojca Filipa do pokazania nam swojego pokoju gościnnego, a potem przyjaciel Chińczyk zmotywował naszego kolegę do zabrania nas wreszcie do domu.

Po drodze musieliśmy jeszcze odwiedzić mamę Chrisa, która miała pierwotnie być na kolacji u cioci, ale chyba się pokłóciła ze swoją siostrą i odmówiła przyjścia.

A potem była już kolacja u cioteczki - ale o tym w następnym poście:)

1 komentarz: