sobota, 5 lutego 2011

Festiwal fathera Georga

W piątek father George organizował festiwal wszystkich szkół podstawowych z okolicy, na który i my byliśmy zaproszeni. Festiwal zaczynał się o 10. Kiedy pojawiliśmy się o 10:15 właśnie rozkładali jeden namiot. No więc uciekliśmy stamtąd na jakąś godzinę, w ciągu której spakowaliśmy się na naszą drogę nad ocean. Kiedy wróciliśmy o 11.30…. nadal nic się nie działo. To jest tzw. afrykańskie podejście do czasu (kiedy byliśmy na camping po safari, Amerykanie umawiali się z masajem na wyjazd – on powiedział – wyjeżdżamy o 7 – a oni – ale afrykańska 7 czy amerykańska 7? - to mniej więcej oddaje o co chodzi). Kiedy wreszcie objawił się father George, przyszedł z panią Helena, Greczynka, która przez wiele lat uczyła w tutejszym seminarium. Daniel zajął się kulturalna konwersacją, a ja poszłam porobić trochę zdjęć z dziećmi, których było chyba ze 2 tysiące. Kiedy tak stałam, dzieci mnie otoczyły, chyba ze 200 stanęło wokół mnie ciesząc się, że widzą mzungu. Już się zaczęłam bać, że albo mnie stratują, albo same siebie. Usiłowałam im zrobić zdjęcie, ale były za blisko, a nie dało ich się odsunąć… Już chciałam wołać Daniela na pomoc, ale jakimś sposobem wyrwałam się z tego uścisku….

Festiwal polegał na tym, aby zachęcić dzieci do nauki, a rodziców do edukowania swoich dzieci. Father zaprosił rożne znane osoby, które pochodzą z tego rejonu – ludzi z rządu, radia, telewizji, lekarzy, profesorów itd. Wszyscy mogli zobaczyć, że ludzie, którzy kiedyś w tym samym miejscu chodzili do szkoły bez butów, teraz zaszli bardzo daleko.

Dla nas było to trochę nudne, bo większość odbywała się w języku kikuju, którego nie znamy. Poza tym wiał wiatr, unoszą tumany kurzu – po 3 godzinach imprezy byliśmy brudni jak święta ziemia.

Musieliśmy też dość szybko się zbierać, bo o 19.00 mieliśmy pociąg do mombasy, nad oceanem.
Dojazd do Nairobi na stację PKP matatu był koszmarem. Pierwsze matatu jechało wolno, zatrzymywało się co kilka minut, dobierając pasażerów, my mieliśmy plecaki na kolanach i myślałam, że to się nigdy nie skończy. W drugim matatu (do Nairobi) było gorzej – konduktor zapakował kilka osób ponad limit, my duże plecaki na kolanach…co gorsza najpierw odstaliśmy w korku, a potem gość z matatu zdecydował, że nie jedzie do centrum i wysadził wszystkich na przedmieściach, każąc nam złapać 111 albo 2.

Każde kolejne 111 albo 2 nie jechało dalej. Ktoś na końcu kazał wskoczyć w 8 (zostało chyba z 15 minut do 18.00 – o której mieliśmy być na dworcu po odbiór biletów). Wsiedliśmy w kolejny autobus, który po przejechaniu 300 metrów znów utknął w korku.

Udało nam się wyliczyć, że jesteśmy jakieś 3 km od PKP – więc w końcu poszliśmy pieszo. Tempo narzuciliśmy ostre, ja od połowy kulałam, bo miałam pęcherze na stopach, ale chyba w 25 minut dobiegliśmy do dworca zmachani jak dzikie osły. Na osłodę kupiliśmy piwa, żeby się trochę znieczulić po drodze.

Jechaliśmy 1 klasa, sypialnym (w drugiej klasie rozdzielają facetów od kobiet niestety). W wagonie sami biali – Amerykanie, Niemcy itd. Wagon jak na 1 klasę taki sobie – górne łóżko się nie składało, wszystko nieco niedomyte i tu i ówdzie porwane. Pościel wyglądała na brudną – pierwszy raz wyciągnęłam spiwór do spania.

Jak już pociąg ruszył, zaprosili nas na kolację do Warsa. Tu nakryte stoły w kelnerzy – powiew dawnego luksusu – dawnego, bo kelnerzy w pogniecionych koszulach a obrusy żelazka nie widziały:).

Siedzieliśmy z parą Niemców –przypomniałam sobie ten język, kalecząc jak cholera. Pozapominałam podstawowe wyrazy, ale ogólnie było bardzo miło. Niemcy mieli wszystko zorganizowane jeszcze w Niemczech, więc jak usłyszeli, jak my podróżujemy, to chyba pomyśleli coś dziwnego;)

Po kolacji dopiliśmy piwo i poszliśmy spać. Spało się koszmarnie – było głośno, strasznie trzęsło – ja nie mogłam się doczekać świtu. Rano znów Wars – i śniadanie – i o 10 wysiedliśmy w Mombasie.

1 komentarz: