środa, 2 lutego 2011

Safari

We wtorek rano rozpoczęliśmy naszą przygodę z safari. Ojciec George załatwił nam samochód z kierowcą, z którym udaliśmy się w pobliże Masai Mara, parku narodowego na południu Kenii. Kierowca, John, to bardzo miły gość, który dużo nam opowiadał o życiu w Kenii. Jechaliśmy wzdłuż grzbietu doliny ryftowej, skąd mogliśmy podziwiać niesamowite widoki na dolinę. Po jakichś 150 km skończyła się autostrada, a zaczęła się niezła jazda. Był asfalt, ale tak dziurawy, ze John jechał slalomem, cały czas hamując, a ja po półgodzinie zrobiłam się zielona na twarzy. Daniel przesiadł się do tyłu, żebyśmy nie musieli się zatrzymać w rowie;D. Potem była droga żwirowa i jakoś po 3 kolejnych godzinach udało nam się dotrzeć do parku.

W parku okazało się, że najpierw trzeba załatwić sobie nocleg. Tu zaczęły się schody, bo hotele w parku kosztują od 200$ za osobę. Po drodze spotkaliśmy jednak masaja w czerwonej chuście, który zaproponował nam nocleg w kampingu prowadzonym przez Masajow (lokalne plemię) za 70$ za dzień. Nie mieliśmy wyjścia. Camping jest super, ma duże namioty z dużymi łóżkami z pościelą i prysznice – mieliśmy szansę umyć się pierwszy raz od Wiślickiej.

Co jeszcze nas zaskoczyło, to cena wjazdu do parku – 60$, a nie 30. Jak pisał przewodnik. Cale szczęście okazało się, że opłata nie jest za dzień, ale za dobę, co umożliwiło nam wejście na dwa dni.

Po załatwieniu formalności i obiedzie na kempingu (w cenie) pojechaliśmy na safari. Towarzyszył nam Nick, masajski chłopak, który zaproponował nam camping na nocleg. Nick jest super bystry i zna park bardzo dobrze. Od razu udało nam się zobaczyć lwy, słonie, gazele, bawoły i inne drobne zwierzęta. W tym lwią rodzinę złożoną z 3 dużych samców, 5 samic i ze 20 lwiątek, które hasały wokół samochodów.

Wróciliśmy i po kolacji padliśmy, a dziś (środa) znów pojechaliśmy na safari, tym razem na cały dzień. Tym razem spotkaliśmy hipopotamy i krokodyle, potem znów lwy, i najbardziej trudne gepardy i lamparta. Wreszcie zaczęłam odróżniać te zwierzęta:).
W południe zjedliśmy lunch pod drzewem, ale po parku jeździliśmy w sumie aż do 18.00. Ja już miałam nieco dość, ale tylko dzięki Nickowi straż parkowa nie zhaczyła nas za przekroczenie opłaconego czasu.

Rano daliśmy się namówić Nickowi na wizytę w wiosce Masajów. Śmieliśmy się, że wódz musiał się szybko przebierać w strój masajski, ale prawda jest taka, że oni tutaj chodzą tak ubrani przez cały czas. Wizyta była super, ale wioska jest masakryczna. Domy zbudowane z krowiej kupy i drewna stoją wokół małego placu, na który na noc spędza się krowy z pola. Jest jedno wielkie gnojowisko, wokół którego unoszą się miliony much i latają dzieci. Małe dzieci obłażą muchy, wchodzą im do oczu i nosa, nie da nie wdepnąć, przechodząc przez pole i opędzić od much też się nie da.

Zaprosili nas do chaty, która ma dwa miniaturowe okienka, które służą do wylatywania dymu z ogniska, rozpalonego na środku. Pierwszy "pokój" przeznaczony jest dla kóz i cieląt, które trzyma się w domu, żeby ich lwy nie zjadły. Na początku nic nie widzieliśmy, tak było zadymione. Masaj opowiedział nam o życiu w wiosce – o ślubach, pogrzebach, obrzezaniu chłopców i dziewczynek, o krowach, owcach i kozach.
Potem zatańczyli nam swój taniec i zabrali do sklepu z pamiątkami. Zakupiliśmy trochę durnostojek.

Teraz siedzimy sobie w kempinogowej kuchni. Pożyczyliśmy komputer od Nelsona, szefa kempingu, który przyjechał tu z trójką Amerykanów (Amerykanie z misją przyjechali do wiosek masajskich, dokumentują ich życie na zdjęciach i filmach, tylko co wrócili z tygodniowego pobytu w masajskiej wiosce).

Jest bardzo miło, choć jesteśmy bliscy tradycyjnego listu kolonisty (dla niewtajemniczonych – “Kochane pieniądze przyślijcie rodzice:)”.

Pozdrawiamy gorąco, jesteśmy zdrowi i wszystko jest ok.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz