środa, 9 lutego 2011

Pole pole

Ech… życie w Lamu w porównaniu do jakiegokolwiek miejsca, w którym byliśmy do tej pory, to sielanka… Nic się tu nie dzieje, nic nie zakłóca życia oprócz śpiewającego pod oknem koguta I pokrzykujących osłów….

Nasza pierwsza wizyta na plaży zakończyła się lekką spalenizną, co nie przeszkodziło nam kolejnego dnia znów wybrać się na plażę. Tym razem na krotko – poszliśmy trochę dalej, w miejsce, gdzie było zupełnie bezludnie. Wokół tylko biały piasek i błękitna woda. Od czasu do czasu stado osłów przenosiło piach z plaży na jakąś budowę (osły mają specjalne kosze, jak sakwy rowerowe, w które właściciele osła pakują rożne towary do przewiezienia). Były też dwa wielbłądy, ale nie wiem, co one tam robiły, może za przynętę dla turystów:)

Plaża jest oddalona o jakieś 3 km, ale jak się idzie nad wodą, to spacer jest całkiem przyjemny i relaksujący.

Tego dnia nie poszliśmy na obiad, bo rano, jeszcze na śniadaniu, zaczepił nas niejako Ali Hippi, znany tutejszy “biznesmen”. Ali od 33 lat organizuje u siebie w domu kolacje dla turystów, by pokazać prawdziwe życie suahili (to jeden z ludów). No więc daliśmy się zaprosić. Ali ma około 60 lat i niezłą gadkę, codziennie gości u niego kilka osób.

My jednak byliśmy tam sami, bo nasi współgoście zrezygnowali. Więc wieczorem razem z Alim, w czapeczce i o lasce, spacerkiem udaliśmy się do sąsiedniej wioski. Na podwórko Alego jest specjalnie przygotowane miejsce – wyścielone matą, gdzie goście jedzą posiłki. Ali zaczął od przekąsek – słonych bułeczek z nadzieniem krabowym z dużą ilością czosnku, cebuli i papryki. Potem było czapati- naleśniki z sosem rybnym, a potem ryba w sosie z ryżem. Na koniec langusta. A do popicia tamarine juice – cokolwiek to jest:) .

Potem Ali wyciągnął organki i jak na zawołanie zbiegły się dzieci z całej wioski, i zaczęły razem z Alim śpiewać piosenki. Wszystko było bardzo miłe i ładne, choć nie czuliśmy się jakoś super komfortowo – nie trzeba było całej wsi angażować:)

Po kolacji syn Alego odprowadził nas do hotelu.

Dziś rano popłynęliśmy na wycieczkę – snorkelling na sąsiedniej wyspie. Poznaliśmy tu polskie rodzeństwo, Iwonę i Pawła, do których dołączyliśmy.

Płynęliśmy drewnianą łodzią z żaglem, a ekipę stanowiło 4 młodych chłopaków, wszyscy zafascynowani Bobem Marleyem i reggae. Kiedy już dopłynęliśmy na wyspę, mogliśmy ponurkować z maską (to właśnie snorkelling) – mi szlo słabo, bo słabo pływam, ale coś tam było widać w tych rafach. Jak już obejrzeliśmy rybki, to popłynęliśmy na pięęęęękną wyspę i cudowną plażę, gdzie my udaliśmy się na spacer, a nasza załoga robiła obiad. Widoki były cudowne, woda ciepła i czysta, piasek biały jak z pocztówki. Dość powiedzieć, że tuz obok są luksusowe domki na miodowe miesiące, gdzie noc kosztuje 500 dolarów…

Na obiad chłopaki zaserwowali rybę w całości, ryż z sosem warzywnym i przegląd tutejszych owoców. Było pysznie. Po czym my oddaliśmy się relaksowi, a oni poszli gotować na sąsiednią łódkę. Coś tam też palili, wiec wrócili dość weseli. Po kilku godzinach pływania i wylegiwania się na łódce w drodze powrotnej śpiewali nam lokalne piosenki:). Moim najgorszym przeżyciem było wdrapywanie się z wody do łódki. Czułam się jak wieloryb wyciągany na brzeg;(

Efektem dzisiejszego dnia jest okropna spalenizna mimo smarowania się wielokrotnie kremami z dużym filtrem. Coś tu te filtry nie działają. Na wieczór zakupiliśmy jogurt bananowy, mamy nadzieję, że pomoże na obolałe plecy.

Przed chwilą odbyliśmy jeszcze interesującą pogawędkę w biurze rezerwacji autobusów. Zarezerwowaliśmy autobus do Nairobi na sobotę, przy okazji dyskutując z panem, który pochodzi z Lamu, ale jak miał 27 lat i pracował na plaży jako naganiacz na turystów, poznał swoją żonę Niemkę i wyjechał do Niemiec (chłopak zrobił biznes życia;). Very nice:)

Mamy tu jeszcze dwa dni do spędzenia. Lamu jest cudownie powolne (to tytułowe pole pole – “wolno”), nie ma samochodów, osły nie są agresywne, ludzie przyjaźni, duży sok z mango (półlitrowy) kosztuje 3 złote. Jest extra:)

Pozdrawiamy

AD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz