środa, 16 lutego 2011

Magadi

We wtorek wybraliśmy się na ostatnią wycieczkę w okolicę. Ponieważ zrezygnowaliśmy z Mt Kenia (czas i pieniądze) postanowiliśmy spenetrować atrakcje oddalone niezbyt od Nairobi. Problem w tym kraju jest taki, że ciężko się gdziekolwiek dostać. Coś, co jest 100 km od miasta okazuje się zabierać 3 godziny jazdy w jedna stronę. dokładając do tego afrykańskie, wysoce prawosławne podejście do czasu, szlag człowieka trafia.

Tak czy siak, na wtorek zaplanowaliśmy wyjazd nad jezioro Magadi. Jest o tyle specyficzne, że jest słone, tylko z dopływu z gorącego, słonego źródła podziemnego. Nad tym jeziorem jest ogromna fabryka produkująca sól i sodę. Pojechaliśmy z Paulem, zastępcą fathera Georga w szkole, przychodni i okolicy cerkwi w Kamangu. Paul jest bardzo miły, ma starą Toyotę, w którą wsiedliśmy.

Niestety nie udało się wyjechać o 8.30, jak planowaliśmy, bo Paul musiał naprawić koło w samochodzie. Więc wyjechaliśmy o 10.00. Po drodze natknęliśmy się na fathera Mojżesza z sąsiedniej parafii, który chciał, żeby go podwieźć. Podjechaliśmy też, żeby zobaczyć jego cerkiew parafialną.

Mojżesz opowiedział o swojej parafii, jak ważna jest u niego rada parafialna (8 osób w 150-osobowej parafii). - Bez rady parafialnej nic nie byłbym w stanie zrobić – powiedział.

To rada parafialna inspiruje rożne działania w parafii, on sam jeśli chce coś zrobić, to omawia to z radą parafialną i wspólnie decydują co i kiedy będą robić. To rada również komunikuje wszystkie decyzje do wiernych – szef rady parafialnej w każdą niedzielę ma swoje 5 minut, podczas których ogłasza co ważnego będzie się działo, itd. Byliśmy trochę w szoku:(

Jak już obejrzeliśmy parafię fathera Mojżesza, to okazało się, że father postanowił się zabrać z nami na wycieczkę. No więc kolejne 3 godziny jazdy po dziurawej drodze spędziliśmy na gawędzeniu z nim i Paulem.

Droga robiła się coraz bardziej wyludniona. Magadi jest prawie przy granicy z Tanzanią. Dalej (prawie) nic nie ma. Więc ktokolwiek jedzie w tamtym kierunku, jedzie do Magadi. Magadi to również miasto nad jeziorem, zbudowane dla pracowników fabryki soli. Miasto przypomina wynalazki komunistyczne – bloczki wszystkie w tym samym stylu, szkoła, kościół, basen, dwa kluby i bar. I wielki zakład produkcyjny, gdzie pracują wszyscy mieszkańcy miasta i ich żony.

Jak już dojechaliśmy do Magadi, musieliśmy się wpisać na listę i wylegitymować przed wjazdem do środka. Najpierw przeszliśmy się około 2 km groblą usypaną przez środek jeziora, skąd widać było pracujące maszyny przerabiające wodę i osad z jeziora na sól i sodę. Był to mega industrialny krajobraz, trochę tez księżycowy – cała ziemia wokół miała szary odcień, wszystko było błotniste, żadnych ludzi wokół i żadnej roślinności ani zwierząt.

Potem pojechaliśmy w stronę gorących źródeł, ale nie udało nam się dojechać do końca, bo zrobiło się błotniście, a Paula Toyota z 1980 roku nie miała napędu na 4 koła. Ale i tak było pięknie, na krańcu jeziora były całe stada flamingów, spacerujące po wodzie (jest tak płytko). Wokół cisza i ani ducha. Widok przedni.
Wróciliśmy do miasta, żeby coś zjeść i z trudem znaleźliśmy jakiś bar nad basenem. Baseny to nie jest częsty wynalazek tutaj, więc się nawet napaliliśmy na pływanie, ale nie dość, że basen jest tylko dla mieszkańców, to czynny w godzinach 10-11.30 i 17-18.30. Masakra! Leniwy kelner jakoś zdołał przyjąć nasze zamówienie, choć nie było soku (miał być), cola była tylko jedna, więc problem był żeby cokolwiek zamówić. Wystrój knajpy też niezły – ławki i krzesła drewniane jak w szkole, wokół łaził mały kociak, za nami obiad jadł masaj w czerwonym kocu, skarpetach w kratę i zamszowych butach.

W międzyczasie okazało się, że zeszło powietrze z tylnego koła w naszym samochodzie. Nie udało się naprawić go w lokalnym punkcie, bo nie działała pompka. No więc ruszyliśmy z powrotem na łysej zapasówce. Paul powiedział, że father Mojżesz pobłogosławi, i powinno być ok. Było!!!

Wyjechaliśmy stamtąd około 17.00, a tu ciemno robi się około 19.00 – i lepiej jest być w domu przed zmrokiem. Ale oczywiście droga i zachód sprawiły, że w domu byliśmy o 21.00. Po drodze wpadliśmy jeszcze do Kikuju na zupę owsianą (Daniel jadł , ja nie zdołałam). Po powrocie czekała na nas kolacja – puree z soczewicy z kapustą gotowaną. Dokupiliśmy jeszcze ananasa i mango na do widzenia.

Dziś dzień minął nam na poszukiwaniu koszuli z wzorkiem, która widzieliśmy i chcieliśmy kupić, ale to co mieli, to było totalne disko polo (słonie, żyrafy, hafty i fale dunaju). Ale i tak kupiliśmy dwie:)

Jutro ruszamy o 23.30. Jakby nie udało nam się zinternetować, trzymajcie za nas kciuki.

Przepraszam też za błędy i nieścisłości, najczęściej nie miałam szansy poprawić tego, co napisałam wcześniej.
Tęsknimy już do domu!
Buziaki

AC DC

2 komentarze:

  1. AC piorun DC....ot taki zespół metalowy Pozdrawiamy Sławek i Ula

    OdpowiedzUsuń
  2. To taki trik marketingowy;)

    OdpowiedzUsuń