
Jakby ktoś jeszcze nie wiedział:) - udało nam się szczęśliwie wrócić. Nasze zdjęcia oczekują obróbki.
Póki co - dla zainteresowanych - trzy filmiki z Liturgii w Kamangu.
Pieśń Cherubinów
Eucharystia
Po Liturgii
Nasze lenistwo w Lamu powoli dobiega końca.
W środę po intensywnej wyprawie na snorkelling od razu poszliśmy zakupić jogurt owocowy. Nie to, że musieliśmy nagle wzbogacić nasze żołądki w mleczną florę bakteryjną, ale potrzebowaliśmy czegoś na oparzenia słoneczne. Kupiliśmy ananasowy i bananowy. Jogurty nie są tu zbyt popularne. Te miały smak gumy balonowej, więc akurat nadawały się na okładanie pleców.
Przelezelismy z jogurtem na plecach caly wieczor, dziekujac Niebiosom, ze mamy prysznic. Kolejnego dnia, czyli w czwartek, zmuszeni bylismy przebywac w miejscach zacioenionych, bo slonca mielismy na razie dość. Lezenie w miejscach zacienionych okazalo się dość rpzyjemne, zaklocone jedynia brakiem literatury do czytania (Daniel zabral mi ksiazke, a ja pozostale przeczytalam). Ale nie ma to jak miejscowosc turystyczna – kiupilam jakis kryminal po angielsku i na tyle mnie wciagnal, ze lyknelam już 250 stron.
Spacerujac w dzien po miasteczku natknelismy się na naszego kapitana z wyprawy w srode – Tarzana. Tarzan namowil nas na dzisiejsza krotka wycieczke na jeszcze inna wyspe.
Wczoraj poszlismy jeszcze się odchamic do muzeum- bylo nawet dość ciekawe. Byla między innymi eskpozycjha tutejswzych strojow meskich i damskich, a tazke inscenizacja suahilskiego wesela. Spedzilis,y tam 2 godziny, co jak na upalny to dzien to calkiem niezly wyczyn!
Wieczorem wyszlismy jeszcze raz i wdepnmelismy do kawiarni Whispers Garden Cafe- echh, by;la taka niafrykancka w swoim wystorju... Od razu widac bylo reke kogoś spoza – wszysto bardzo estetycznie, cudowny ogrod z wysokimi drzewami, czysciutko i milo – w srodku byli sami biali (ceny tez z wyzszej polki, ale nie straszne zbytnio). Zachwyceni zjedlismy po ciastku i wypilismy shake jogutowy z musli – pycha!
Dziś z kolei wspolnie z Tarzanem i kolega poplynelismy na pobliska wyspe Manda. Tu znow zachwycalismy się plaza, ciepla i plytka woda, poszlismy na dlugi spacer, podzieiwajac luksusoway hotel zbudowany n nabrzezu, gdzie bialy menedzer pouczal czarnych czlonkow obslugi jak należy odnosic się do gosci. Goscie, którzy przyplyneli lodka, powitani zostali sokiem z owocow, i w ogole pelen Wersal... Spedzilismy tam kilka godzin i glod przygnal nas z powrotem do Lamu. Przy czym samo plyniecei tam bylo przyjemnoscia – chlopaki postawili zagle na lodzi, lodz sunela leniwie, bardzoe owlno wzdluze brzego, my siedzielismy podziwiajac widoki, lapiac ostatnie promienie slonca i sluchajac „Don't worry be happy”. Klimacik do pozazdroszczenia.
Na obiad wybralismy się znow na rybe smazona (dwa dania, plus dwa soki pollitorowe lacznie 20 zl). Kelner, który widzial nas już 4 raz, dal nam swoj numer telefonu, zebysmy się odezwali, jak rpzyjedziemy nasteonym razem...:)
Wieczorem poszlismy jeszcze raz na spacer, popatrzec na osly i ponapawac się powlna atmosfera...
Jutro o 6 rano wyruszamy w kierunku mombasy, a potem nocnym autobusem do Nairobi. W niedziele, jeśli się uda, bedziemy na Liturgii w seminarium, i być mose spotkasmy się z biskupem, jeśli tylko father George nam to zalatwi. A potem może być ciezko z internetem, ale bedziemy się snuc gdzies w okolicach Nairobi i Fathera G.
Pozdrawiamy
AD
Ech… życie w Lamu w porównaniu do jakiegokolwiek miejsca, w którym byliśmy do tej pory, to sielanka… Nic się tu nie dzieje, nic nie zakłóca życia oprócz śpiewającego pod oknem koguta I pokrzykujących osłów….
Nasza pierwsza wizyta na plaży zakończyła się lekką spalenizną, co nie przeszkodziło nam kolejnego dnia znów wybrać się na plażę. Tym razem na krotko – poszliśmy trochę dalej, w miejsce, gdzie było zupełnie bezludnie. Wokół tylko biały piasek i błękitna woda. Od czasu do czasu stado osłów przenosiło piach z plaży na jakąś budowę (osły mają specjalne kosze, jak sakwy rowerowe, w które właściciele osła pakują rożne towary do przewiezienia). Były też dwa wielbłądy, ale nie wiem, co one tam robiły, może za przynętę dla turystów:)
Plaża jest oddalona o jakieś 3 km, ale jak się idzie nad wodą, to spacer jest całkiem przyjemny i relaksujący.
Tego dnia nie poszliśmy na obiad, bo rano, jeszcze na śniadaniu, zaczepił nas niejako Ali Hippi, znany tutejszy “biznesmen”. Ali od 33 lat organizuje u siebie w domu kolacje dla turystów, by pokazać prawdziwe życie suahili (to jeden z ludów). No więc daliśmy się zaprosić. Ali ma około 60 lat i niezłą gadkę, codziennie gości u niego kilka osób.
My jednak byliśmy tam sami, bo nasi współgoście zrezygnowali. Więc wieczorem razem z Alim, w czapeczce i o lasce, spacerkiem udaliśmy się do sąsiedniej wioski. Na podwórko Alego jest specjalnie przygotowane miejsce – wyścielone matą, gdzie goście jedzą posiłki. Ali zaczął od przekąsek – słonych bułeczek z nadzieniem krabowym z dużą ilością czosnku, cebuli i papryki. Potem było czapati- naleśniki z sosem rybnym, a potem ryba w sosie z ryżem. Na koniec langusta. A do popicia tamarine juice – cokolwiek to jest:) .
Potem Ali wyciągnął organki i jak na zawołanie zbiegły się dzieci z całej wioski, i zaczęły razem z Alim śpiewać piosenki. Wszystko było bardzo miłe i ładne, choć nie czuliśmy się jakoś super komfortowo – nie trzeba było całej wsi angażować:)
Po kolacji syn Alego odprowadził nas do hotelu.
Dziś rano popłynęliśmy na wycieczkę – snorkelling na sąsiedniej wyspie. Poznaliśmy tu polskie rodzeństwo, Iwonę i Pawła, do których dołączyliśmy.
Płynęliśmy drewnianą łodzią z żaglem, a ekipę stanowiło 4 młodych chłopaków, wszyscy zafascynowani Bobem Marleyem i reggae. Kiedy już dopłynęliśmy na wyspę, mogliśmy ponurkować z maską (to właśnie snorkelling) – mi szlo słabo, bo słabo pływam, ale coś tam było widać w tych rafach. Jak już obejrzeliśmy rybki, to popłynęliśmy na pięęęęękną wyspę i cudowną plażę, gdzie my udaliśmy się na spacer, a nasza załoga robiła obiad. Widoki były cudowne, woda ciepła i czysta, piasek biały jak z pocztówki. Dość powiedzieć, że tuz obok są luksusowe domki na miodowe miesiące, gdzie noc kosztuje 500 dolarów…
Na obiad chłopaki zaserwowali rybę w całości, ryż z sosem warzywnym i przegląd tutejszych owoców. Było pysznie. Po czym my oddaliśmy się relaksowi, a oni poszli gotować na sąsiednią łódkę. Coś tam też palili, wiec wrócili dość weseli. Po kilku godzinach pływania i wylegiwania się na łódce w drodze powrotnej śpiewali nam lokalne piosenki:). Moim najgorszym przeżyciem było wdrapywanie się z wody do łódki. Czułam się jak wieloryb wyciągany na brzeg;(
Efektem dzisiejszego dnia jest okropna spalenizna mimo smarowania się wielokrotnie kremami z dużym filtrem. Coś tu te filtry nie działają. Na wieczór zakupiliśmy jogurt bananowy, mamy nadzieję, że pomoże na obolałe plecy.
Przed chwilą odbyliśmy jeszcze interesującą pogawędkę w biurze rezerwacji autobusów. Zarezerwowaliśmy autobus do Nairobi na sobotę, przy okazji dyskutując z panem, który pochodzi z Lamu, ale jak miał 27 lat i pracował na plaży jako naganiacz na turystów, poznał swoją żonę Niemkę i wyjechał do Niemiec (chłopak zrobił biznes życia;). Very nice:)
Mamy tu jeszcze dwa dni do spędzenia. Lamu jest cudownie powolne (to tytułowe pole pole – “wolno”), nie ma samochodów, osły nie są agresywne, ludzie przyjaźni, duży sok z mango (półlitrowy) kosztuje 3 złote. Jest extra:)
Pozdrawiamy
AD
Lamu to wyspa, na którą wreszcie udało nam się dotrzeć. Podróż była dość wyczerpująca.
W niedziele rano wstaliśmy o 6.00 (padliśmy o 20.00, więc zdążyliśmy się wyspać). Po krótkim śniadaniu pt. chleb pompowany i dżem galaretowaty poszliśmy na autobus, na który już mieliśmy bilet. Autobus ruszył, mieliśmy niezłe miejsca, nie było gorąco – zajęliśmy się czytaniem.
Po drodze zatrzymywaliśmy się w rożnych miasteczkach, gdzie lokalsi sprzedawali rożne rzeczy – np. długopisy, cygara, wodę, soki samoróbki w butelkach po coli, papierosy itd. Wszystko to przez okno autobusu. Kupiliśmy najpierw samosa (taki pieróg z cebulą w środku) a potem ananasa w kawałku (pycha – 40 gr!). Droga mijała, upał gęstniał, a w autobusie skończył się wersal. Wsiadło więcej ludzi niż siedzeń, najpierw się kłócili, koniec końców siedzieli na skrzynkach po coli w przejściu. Było coraz goręcej, droga zrobiła się masakryczna, trzęsło niemiłosiernie, a ludzi coraz więcej. Udało nam się dotrzeć do celu po 7 godzinach jazdy. Wymęczeni i nieco brudni wysiedliśmy. Nasz bagaż, jak się okazało, jechał w luku razem z workami mąki, więc był dziko brudny. Pasażerowie autobusu wieźli w ogóle dużo dziwnych rzeczy – worki ziemniaków, mąki, jakichś liści, paczki, pudła itd. Co się nie zmieściło w bagażniku, jechało na dachu.
Jak już wzięliśmy bagaże i wyrwaliśmy się od naganiaczy, poszliśmy do portu, żeby wsiąść w łódkę, która jedzie na wyspę. Do łódki wpakowało się mnóstwo osób, wszyscy ze swoimi workami, koszami, ziemniakami i krzakami. Przypominało to łodzie somalijskich uchodźców. Nie wyglądało różowo. Daniel pocieszał, że brzeg blisko, jak coś, to się dopłynie. Nasze plecaki były na brezentowym dachu przykrywającym łódkę.
Szefostwo łódki chyba samo widziało, że nie za bardzo to idzie, więc w połowie drogi podpłynęliśmy do większej łodzi, która płynęła na inną wyspę, i ci, którzy chcieli na tę inną wyspę, wysiedli- przesiedli się z naszej łodzi do ich lodzi (na wodzie) razem ze swoimi tobołkami. Nasza łódka mogła wreszcie nabrać tchu. Po prawie godzinie dojechaliśmy do Lamu, nieco przerażeni tą podrożą. Jedyną pociechą był dla nas jakiś biały facet, który wyglądał na lokalsa, wiec stwierdziliśmy, że skoro on płynie, to spoko.
Po wyjściu z lodzi dopadł nas jakiś facet, rzekomo przedstawiciel biura turystycznego. Ale ja już przestałam im tutaj wierzyć, bo wszyscy mówią dzień dobry, a potem chcą za to pieniędzy. Więc ruszyliśmy do hotelu, ale od pracownika biura nie mogliśmy się opędzić. Co więcej, w przewodniku piszą, że tzw. naganiacze dostają prowizję od hotelu za przyprowadzenie gościa, ale wtedy cena jest wyższa, tym bardziej nie chcieliśmy kolesia mieć ze sobą.
Trafiliśmy do całkiem miłego hotelu opisanego w przewodniku. Znów z ulgą wzięliśmy prysznic i poszliśmy zwiedzać miasteczko Lamu. To tak duże miasto, że przejście wzdłuż całości zajmuje jakieś 20 minut. Nie ma tu żadnych samochodów – wszyscy jeżdżą na osłach. Osłów jest pełno! Łażą sobie luzem, nie wiem, skąd ludzie wiedza który czyj. W oślą kupę też łatwo wstąpić, ale nie jest źle- jest dość sucha;)
Główna arteria – Harambee Avenue (po nazwie trzypasmówka) – ma szerokość osła;).
Co nas od początku zdziwiło to to, że ludzie mówią tu bezinteresownie dzień dobry. Nie wszyscy czegoś chcą i są bardzo mili. Wczoraj jedliśmy kolację w tutejszej lokalnej knajpie, podkarmiając resztkami ryby dwa knajpiane koty. Wieczór skończyliśmy spacerem na plażę i znów wcześnie padliśmy.
Dziś rano w hotelu dostaliśmy śniadanie, które zaczęło się zestawem owoców – mango, papai i bananem. Potem jajka vel omlety, do tego mazidło do chleba i galareta o smaku śliwek;).
Potem wybraliśmy się na plażę – w morderczym marszu w dzikim upale leźliśmy przez piaski jak przez pustynię. Do tego pomieszaliśmy drogę, więc wyszło tym dłużej. Jakiś uczynny chłopiec nas wreszcie podprowadził. Plaża okazała się ekstra – żółty piasek i błękitna woda, do tego palące słońce – nawet Daniel sceptyk filtrów smarował się ciągle. Woda super ciepła i siedzieliśmy tam do popołudnia. Powrót nie okazał się straszny, bo szliśmy nad woda, przyjemnie wiał wiatr i widać było cel;)
Potem jeszcze zaszliśmy do fryzjera – Daniel koniecznie chciał się obciąć. Już się bałam, że zrobią go na Murzyna, ale jakoś się udało i wygląda nie najgorzej. I cieszy się, że ma wreszcie krótkie włosy.
Na obiad zjedliśmy dwie ryby – smażoną i curry – były extra!
I w ten Boski sposób zamierzamy się byczyć do końca tygodnia!
Pozdrawiamy
A&D